Bez lewej nogi społeczeństwo nie ustoi Prosty człowiek lewicy siedzi cichutko w kącie, coraz bardziej zagubiony, i rośnie w nim przekonanie, że należy do ginącego gatunku. Jeśli jest młody, znajdzie jeszcze jakąś grupę pobratymców – częściej w sieci niż w realu. Może czytać, pisać, komentować – działać wirtualnie. Wzbogaca w ten sposób wiedzę, rozwija się, ale siedzenie przed ekranem nie jest, wbrew pozorom, nośne społecznie ani nie uczy wspólnego działania. Można się skrzyknąć raz czy drugi, ale po spektakularnej akcji każdy wraca do siebie i razem z poglądami zamyka się w mieszkaniu. Odwaga pamiętania Dojrzalszy lewicowiec, który zaliczył PRL, jest historycznie pokiereszowany, oszołomiony, a do tego coraz częściej zmaga się z pytaniem, czy naprawdę istnieje, czy przypadkiem nie stanowi własnego wyobrażenia. Dookoła słychać bowiem głosy krytyki PRL, prawie każda napotkana osoba walczyła onegdaj z komuną albo przynajmniej dzielnie „łudziła despotę”, więc czy on, wierzący w lewicowe ideały już wówczas, a dziś pamiętający pozytywne zjawiska tamtego czasu, naprawdę jest bytem realnym? Gdzie się podziała rzesza członków PZPR? Gdzie są ci, którzy masowo skorzystali z powojennego awansu społecznego? Gdzie liczni uczestnicy pochodów pierwszomajowych, często przychodzący na nie z dziećmi (czyli mający tam poczucie bezpieczeństwa), a gdzie uradowani z nowego mieszkania, małego fiata, wczasów FWP? Dziś nie słychać zbyt wielu mających odwagę publicznie przypomnieć, że nie szukali wówczas pracy, bo ta na nich czekała, że dzieci miały w szkole internistę, dentystę, darmowe szczepienia, a bilety do kina czy teatru nie robiły wyrwy w rodzinnym budżecie. Że telewizja wypełniała misję kulturotwórczą, a bez zrealizowanych wówczas filmów nie byłoby czym dziś wypełnić ramówki. Ten, kto pamięta zdobycze socjalistycznej Polski, doprawdy stanowi egzotyczny wybryk natury. Do tego ponad 20 lat „wolności” wmówiło ludziom lewicy z poprzedniego etapu, że są gorsi, że mniej im wolno, że w wyniku swojego zaprzaństwa albo umysłowego otępienia nie dostrzegli zbrodniczych cech systemu. Prosty człowiek lewicy przemyka, zahukany, gdzieś pod ścianami i szuka miejsca do aktywnego działania. Bo on przywykł do społecznego zaangażowania. Potrzebny tylko elektorat Żadna istniejąca partia lewicowa nie odwołuje się do swoich cichych sympatyków. Po co? Partiom potrzebny jest tylko głosujący co jakiś czas elektorat. Czy ktoś słyszał lewicowego polityka apelującego w mediach o wspólne działanie w jakiejś sprawie? Niech ludzie siedzą sobie cicho w domach, a na hasło wrzucą głos do urny. Po co mają się trudzić myśleniem, aktywnością? Zresztą solidarnie mało też się trudzą politycy. Który lewicowy lider przedstawił ostatnio wizję rozwoju Polski opartą na ideałach sprawiedliwości społecznej, solidaryzmu, tolerancji światopoglądowej? Kto ze znanych powszechnie polityków tej orientacji w ogóle mówi o ideałach? A przecież bez kształtowania zaangażowania społecznego, bez kierowania się imponderabiliami i wspólnym dobrem, bez wpajania potrzeby upominania się o sprawiedliwość społeczną będziemy mieli to, co mamy. Polaków skoncentrowanych na czubku własnego nosa. W PRL rozruchy wybuchały, gdy narzucono wyższe normy, domagano się większych nakładów pracy, podnoszono ceny towarów. Powody buntu były czysto materialne. Dziś nawet tego nie ma. Od czasu do czasu silne dawną spoistością grupy pracownicze (górnicy, chłopi, nauczyciele, lekarze) domagają się utrzymania przywilejów lub podniesienia wynagrodzeń. Poza tym cisza. Wszyscy inni dali sobie wbić do głów przeświadczenie, że nikt nie wygra z niewidzialną ręką rynku. I pozwalamy spokojnie na kolejne podwyżki (niekiedy tak absurdalne jak choćby liczenie opłat śmieciowych od metrów kwadratowych, a nie od liczby produkujących śmieci ludzi), na upokarzające pensje pracowników kultury opłacanych z budżetu państwa, na obniżenie poziomu studiów (niech uczelnie zarabiają – to jest priorytet, a porządne kształcenie to fanaberyjny szczegół) itd. Spokojnie łykamy prezydencki pomysł na tarczę przeciwrakietową za 25 mld zł, nic nas nie obchodzi topienie wspólnych pieniędzy w piaskach Afganistanu, gdzie jakoby bronimy ojczyzny (że nie wspomnę o moralnym aspekcie misji). Zachowujemy się, jakby to nas w ogóle nie dotyczyło. Nie mówię już o demonstracjach w sprawach niezwiązanych bezpośrednio z Polską, kiedy poza naszymi granicami dzieje się coś bulwersującego, co na ulice europejskich miast wyprowadza tysiące ludzi. Cóż, nasza chata z kraja, „Niech na całym świecie wojna, (…) byle polska
Tagi:
Małgorzata Kąkiel









