Mam COVID. Co robić?

Mam COVID. Co robić?

Fot. Jakub Kaminski/East News, Warszawa, 15.10.2020. Kolejka do mobilnego punktu pobran wymazow do testow na koronawirusa.

Pamiętnik z izolacji: strach, bezradność, dziesiątki telefonów, godziny w kolejce Zaczęło się od stanu podgorączkowego. – Nic takiego – mówiła mama – w końcu teraz co drugi jest chory. I rzeczywiście, gdziekolwiek poszłam: katar, kaszel, poszarzałe twarze. – To na pewno nie COVID, zwykły jesienny wirus – dodała. Przytakiwałam bez przekonania. – No bo gdzie mogłaś się zarazić tym cholerstwem? Wysilałam pamięć. Może w tramwaju? Fakt, jeździłam codziennie, ale poręczy nie dotykałam. Sklep? Może i sklep. Gabinet akupunktury? Raczej nie, byłam tam w poniedziałek, dzisiaj czwartek, koronawirus tak szybko nie atakuje. – A co ci w końcu jest? – pytała dalej mama. – Stan podgorączkowy. – Tylko? – Tylko. Może trochę kaszlę, ale mało. Po konsultacjach zapadł werdykt rodzinny: to nie COVID. Odetchnęłam z ulgą. Jednak następnego dnia poczułam dziwną apatię. Zostałam w domu, opatulona w koc. – Ja idę do pracy. Muszę – powiedział Mati. – Dopóki nie masz oczywistych objawów, będę chodził. Po południu termometr wskazał 38 st. – Napędziłaś mi strachu – denerwował się Mati przez telefon. Z niedzielnego spotkania z kolegami zrezygnować nie chciał. – Skąd wiesz, że to to? Daj spokój. Rodzina też uparcie twierdziła, że nic się nie dzieje. Pomyślałam, że może rzeczywiście przesadzam. W sobotę wieczorem pod prysznicem zorientowałam się, że żel nie pachnie. Wkrótce przestałam czuć smak. A jednak COVID. W niedzielę niczego załatwić nie można. Przychodnia nieczynna. Krzywa zachorowań zawsze spada w niedzielę i poniedziałek. Nie dlatego, że jest ich mniej. Po prostu ludzie nie dostają skierowań na test. – Trzeba czekać – poinformowała mnie kobieta z infolinii NFZ dla covidowców. Ona skierować na test nie może. Może tylko lekarz, ale to w poniedziałek. W przypływie desperacji zaczęłam dzwonić do punktów pobrań widniejących na stronie rządowej. Jeden z podanych numerów nie istniał, reszta milczała. W poniedziałek moja przychodnia zaczyna dyżur o godz. 7.30. Mimo kaszlu i dreszczy zaczęłam dzwonić. Za każdym razem to samo nagranie: „Twoje połączenie nie może zostać zrealizowane. Spróbuj ponownie później”. Po 40 minutach usłyszałam szorstkie „halo”. – Dzień dobry, chciałam się zapisać na teleporadę – wypaliłam jednym tchem. – A co się dzieje? – Podejrzewam COVID. – Jakie ma pani objawy? – zapytała niechętnie pielęgniarka. – Kaszel, gorączka, nie mam smaku ani węchu. Ton głosu po drugiej stronie nagle się zmienił. Usłyszałam głębokie westchnienie, pytanie o moje samopoczucie i ubolewanie nad losem świata ogarniętego pandemią. Wyjaśniła się zagadka oczekiwania na połączenie. – Mamy zepsute telefony, nic nie słyszałam. Pani doktor zadzwoni dzisiaj między godz. 12 a 14. Proszę być przy komórce. Niech pani na siebie uważa – dodała troskliwie pielęgniarka. Czułam się jak przed rozmową o pracę. Lekarka zadzwoniła po godz. 16. W internecie przeczytałam później, że to normalne, wszyscy dostają skierowania wieczorem, żeby przypadkiem nie zrobić testu od razu. Rozmowa była krótka. Brak smaku i węchu okazał się kluczowy. Bez tych objawów nie dostałabym skierowania. Lekarka poleciła wykonać wymaz jak najszybciej. Jeden z warszawskich punktów był czynny do 18. Pół godziny później byliśmy na miejscu. Kolejka ciągnęła się wzdłuż chodnika, 30, może 40 osób. Marzliśmy na deszczu. Z każdą minutą czułam się gorzej. Facet za mną pomstował na rząd. Staliśmy ponad godzinę. Pobranie wymazu u jednej osoby zajmowało sześć-siedem minut. Zorientowałam się, że prawdopodobnie na swoją kolej się nie doczekam. Ale stałam dalej. Nie chciałam wierzyć, że zostawią tylu ludzi z niczym. Zostawili. Ktoś ubłagał pielęgniarkę, żeby przyjęli jeszcze jakąś starszą panią. Kobieta weszła do środka na drżących nogach. Obejrzałam się za siebie. Tłum. Niektórzy wykłócali się z pielęgniarkami. Ludziom puszczały nerwy. Młoda kobieta ze łzami w oczach prosiła o wymaz. Krzyczała, że nie ma z kim zostawić dziecka. Nikogo więcej nie przyjęto. Mati pociągnął mnie za rękaw. W samochodzie zdjęłam przemoczoną kurtkę, trzęsłam się z zimna. Miałam nadzieję, że nie dostanę zapalenia płuc. We wtorek pojechaliśmy na Sadybę. Tym razem punkt drive-thru. Wygodniej, przede wszystkim cieplej. W internecie krążyła plotka, że w takich miejscach robią wymazy za pieniądze. Okazało się, że nie,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 46/2020

Kategorie: Kraj