Śmierć 2,5-letniej Dominiki obnażyła wady systemu ratownictwa medycznego. Ale przede wszystkim błędy ludzi Na początek fakty: 2,5-letnia Dominika zmarła, nie otrzymując na czas pomocy lekarskiej. Z ustaleń prokuratury wynika, że rozmawiając z dyspozytorem Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi matka dziewczynki powiedziała m.in., że córka od poprzedniego dnia gorączkuje (w trakcie rozmowy miała 39 st. C, wcześniej nawet 42 st. C), a od trzech godzin ma biegunkę, dreszcze i drgawki. Kobieta informowała też, że dziecko jest pod opieką neurologa. Dyspozytor podał jej numer telefonu do poradni świadczącej nocną i świąteczną pomoc medyczną w Skierniewicach, informując, że jak tam zadzwoni, do dziecka przyjedzie lekarz. Lekarz jednak przyjazdu odmówił. A karetka pogotowia przyjechała dopiero po drugim wezwaniu. Dziecko trafiło do szpitala im. Marii Konopnickiej w Łodzi w stanie krytycznym. Wielu pediatrów twierdzi, że gdyby pomoc przyszła wcześniej, były szanse na jego uratowanie. Winny zawsze jest człowiek Śmierć tego dziecka wywołała dyskusję o systemie ratownictwa medycznego, wynagrodzeniach lekarzy, procedurach… Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz istotę winy za śmierć 2,5-letniej Dominiki widzi w wymagającym przemodelowania systemie ratownictwa medycznego. Także przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy Krzysztof Bukiel za śmierć dziecka wini system, wskazując także na brak lekarzy i nieadekwatne do trudu ich pracy wynagrodzenia. W telewizyjnym programie „Fakty po faktach” (5 marca) Adam M. Pietrzak, lekarz medycyny ratunkowej z Warszawy prowadzący także szkolenia ratowników medycznych, wskazał wprost, że do śmierci dziecka przyczyniły się finanse podmiotów leczniczych uczestniczących w tym tragicznym zdarzeniu. Ja uważam, że po raz kolejny do śmierci przyczynił się człowiek. Choćby dlatego, że to on tworzy systemy i procedury, później je realizuje i stoi na szczycie tej organizacyjnej piramidy. Zaczynając od dyspozytora, poprzez lekarza, na ministrze odpowiadającym za funkcjonowanie polskiej opieki medycznej (w tym systemu ratownictwa) kończąc. I gdy idzie o ludzkie życie, nikt nie może zasłaniać się jakimikolwiek papierowymi zapisami. System nowy, ale zawodny Zastąpienie starego systemu PCPR (Powiatowe Centrum Powiadamiania Ratunkowego) nowoczesnym podobno CPR (Centrum Powiadamiania Ratunkowego) nie zdaje egzaminu. Pragnący zachować anonimowość lekarz pogotowia z województwa warmińsko-mazurskiego mówi dziennikarzowi Faktu.pl: – Kiedyś (w systemie PCPR – przyp. aut.) dyspozytor przyjmował zgłoszenie, wpisywał je do komputera i powiadamiał zespół wyjazdowy. Ten ostatni dostawał informację na tablicy świetlnej w pogotowiu i na swoje pagery. Przy wyjściu z budynku pogotowia stała drukarka, która drukowała kartę wyjazdu z rozpoznaniem i miejscem, gdzie mamy się udać. Wsiadając do karetki, wiedziałem wszystko, tzn. czy jest to wypadek, zawał, nieprzytomne dziecko czy pijak leżący pod ławką. W nowym systemie dostaję z centralnej dyspozytorni polecenie wyjazdu na pager i dopiero w karetce drukuje mi się karta wyjazdu z informacją, gdzie jadę i po co. Nie mogę wcześniej odpowiednio się przygotować. Nie wiem, do jakiego przypadku jadę. Nowy system to klapa! Skopiowaliśmy zachodni, świetnie działający system po łebkach i teraz są same problemy. Tam na elektronicznej mapie w dyspozytorniach było widać, gdzie fizycznie są karetki i skąd dzwoni potrzebujący pomocy. U nas dyspozytor szuka miejscowości na zwykłej mapie. Robi się problem, gdy są dwie miejscowości o takich samych nazwach… Dyspozytor musi wówczas dopytywać, ustalać, o którą chodzi… Pracuję w nowym systemie od roku. Mimo zgłaszanych uwag nie jest on modyfikowany. Nawet mapy w GPS-ach w karetkach są niedokładne. Do tego szwankuje łączność radiowa. Efekty możemy obserwować na cmentarzach… Oszczędności przede wszystkim Działanie całego systemu opieki medycznej, w tym także ratownictwa medycznego, jest opisane szczegółowymi procedurami. Teoretycznie wiadomo, kto komu, kiedy i jak ma udzielić pomocy. Niestety, nad tym wszystkim ciąży ekonomia. Lekarz nie tylko leczy, ale także musi zastanawiać się, jak poprowadzić leczenie, by odbyło się ono jak najmniejszym kosztem dla podmiotu, który go zatrudnia. A to bardzo często uruchamia spychotechnikę. I w Skierniewicach prawdopodobnie to nastąpiło. Bo po co ma jechać pogotowie, skoro może pojechać lekarz z nocnej pomocy lekarskiej? A dlaczego ma jechać lekarz z NPL, skoro opisana przez matkę sytuacja kwalifikuje się raczej do wezwania pogotowia? Każdy wyjazd zespołu ratowniczego to koszt, a funkcjonowanie pogotowia jest limitowane uzyskaną z NFZ wartością kontraktu
Tagi:
Marek Szewczyk









