Maryjki odwracają oczy

Maryjki odwracają oczy

Problemy zaczęły się, kiedy Wiesława, 50-letnia księgowa z Iławy, wybrała ciało Zdzisława zamiast ciała Chrystusa

Wcześniej przez wiele lat Maryjki patrzyły na nią czule i z miłością. Porozsiadały się na półkach, na parapecie i na stoliku w sypialni jej mieszkania w bloku. Ciche, skromne, bez uśmiechu. 11 sztuk. (…) Wszystkie Maryjki czuwały nad jej modlitwą, snem i czystością. Bo ciało Wiesławy, o czym wiedziała od dzieciństwa, było grzeszne i brudne.

Kiedy miała kilkanaście lat, obudziła się w środku nocy w pościeli splamionej krwią. Nikt wcześniej nie rozmawiał z nią o miesiączce, myślała więc, że ma krwotok i umiera. Zaczęła krzyczeć. Przybiegła matka i zatkała Wiesi usta. Kazała jej zwinąć zaplamione prześcieradła, zanim ojciec i brat je zobaczą. W środku nocy, w ciemności, dziewczyna prała pościel w zimnej wodzie, podczas gdy jej matka spała. Nigdy więcej o tym nie rozmawiały.

Pelagia, matka Wiesi, była kobietą małomówną. Surowa i oschła, trzymała córkę krótko. Jej wnuczka, Iga, twierdzi, że babka całe życie miała poczucie winy, że żyje w grzechu. Nie miała ślubu kościelnego z Longinem, ojcem Wiesi. Poznali się przed wojną – ona młodziutka, z ojca policjanta i niewykształconej matki, on przystojny, pewny siebie dziedzic mięsnej fortuny. Miał niemały majątek, piękną żonę i maleńką córeczkę z loczkami, w sukience z falbankami. Mając niespełna rok, dziewczynka, którą wszyscy pieszczotliwe nazywali Calineczką, połknęła igłę gramofonową. Nie udało się jej uratować. Matka dziecka odchodziła od zmysłów, małżeństwo Longina się rozpadło. Kiedy jego żona uciekła do Lwowa, zwrócił uwagę na młodą, niespełna 20-letnią ekspedientkę w sklepie mięsnym jego ojca. Wybuchł skandal, ale Longin i Pelagia byli w sobie zakochani i nic sobie nie robili z tego, że ludzie gadają. Zaraz zresztą wybuchła wojna i nikt nie miał czasu na plotki.

Uciekając przed armią radziecką, znaleźli się w Lublinie i tam w 1941 r. urodziła się Wiesia, a dwa lata później jej brat Jerzy. W czasie wojny rodzina tułała się to tu, to tam. Na zdjęciu zrobionym w 1946 r., gdzieś w Gdańsku, Pelagia, w ciemnym płaszczu i fikuśnym kapelusiku, prowadzi dwójkę dzieci: Jurka w czapce z pomponem i wełnianym szaliku i Wiesię w białym berecie i płaszczyku z obciąganymi guzikami – najwyraźniej złote monety, które Pelagia wywiozła z Lublina zaszyte w kołnierzu z lisa, pozwoliły im żyć na poziomie mimo powszechnej w drugiej połowie lat 40. biedy. Na zdjęciu Wiesia nie patrzy w obiektyw, ciągnie za rękę brata, unosi lewą nogę. Jest poważna jak na swój wiek i elegancka. To jej zostało na zawsze – wyczucie stylu, mody, klasa. Na kolejnych zdjęciach widać, że często szła pod prąd. W połowie lat 60 nosiła się awangardowo jak na dziewczynę po liceum ekonomicznym, z małego miasta: trapezowe, minimalistyczne sukienki, włosy ścięte na krótko, z pazurkami na policzkach. Żadnych słodkich minek, loczków za uszami, wzorów kwiatowych, szerokich spódnic. Ale mogła się podobać. A jednak nie oglądała się za chłopcami. Pelagia pilnowała, żeby jej jedyna córka żyła w czystości.

Cała rodzina Wiesławy, zarówno ta ze strony ojca, jak i matki, wylądowała w tym samym miasteczku na Warmii. Repatrianci z Kresów wprowadzili się do domów z cukiernicą podpisaną szwabachą, z ciężkimi, poniemieckimi dębowymi szafami i kryształowymi lustrami. Razem z nimi zamieszkała ich wiara. Maryjki, krzyże, święte obrazki, a z czasem kalendarze z papieżem i pamiątki z pielgrzymek. Oni sami odnaleźli się przez Polski Czerwony Krzyż. Kobiety z tobołami, w które zawinęły pierzyny i święte obrazy, i wychudzeni mężczyźni, którzy wracali z Syberii i obozów. (…)

Na zdjęciu komunijnym Wiesława stoi z gromnicą, w za długiej sukience, z kokardą wpiętą w jasne loki. Ma poważną minę, nie uśmiecha się, a oczy wznosi ku niebu. Jedną dłoń oparła na stoliku, na którym stoi fotorealistyczny portret Jezusa w wersji młodego hippisa – z długimi włosami, w luźnej szacie. Według Pelagii to był jedyny mężczyzna poza mężem, któremu jej córka Wiesława mogła oddać serce.

Tyle że Wiesia do zamążpójścia się nie spieszyła. Pracowała jako księgowa w radzie narodowej, a popołudniami dorabiała w domu kultury. Miała koleżanki, zarabiała własne pieniądze, dużo czytała, chodziła do kościoła. Rytm życia wyznaczały jej święta i obrzędy kościelne. Poranne roraty (obowiązkowa para z ust, chybotliwy płomień lampionów), adwent, Boże Narodzenie, wielki post, droga krzyżowa, triduum paschalne, nabożeństwo majowe, czerwcowe, monotonne litanie.

Całą młodość Wiesława spędziła na kolanach, zupełnie jakby miała odkupić nie tylko swoje grzechy, ale także żyjących bez ślubu rodziców i to, że wujowie i kuzyni jak się popili, to wyzywali Wiesię i Jurka od bękartów. Słysząc to, Pelagia tylko ściągała usta i kazała córce leżeć krzyżem i modlić się o dobrego męża. Wiesława modliła się nieskutecznie – miała już dwadzieścia kilka lat, a wciąż była panną. Na początku lat 60. w konserwatywnej, religijnej rodzinie w małym mieście to było źle widziane. Wtedy zdarzył się Zdzisław.

Nikt już nie pamięta, czy to było lato ‘64 czy ‘65 roku, kiedy Wiesława wyjechała z koleżankami na wczasy pracownicze nad morze. Pierwszy raz wyrwała się spod skrzydeł matki i smutnych oczu Jezusa nad tapczanem. Beztroskie dziewczyny piły słodkie wino i chodziły tańczyć. Tak się poznali, na jakimś dansingu. On wysoki, barczysty, zaczesany do tyłu, na gładko. Ładnie wycięte usta, wąski podbródek. Nosił płócienne białe koszule rozpięte na torsie o jeden guzik za daleko. Przystojniak. W dodatku 11 lat od niej starszy, kawaler z własnym mieszkaniem. Miał dużo luzu i ujmującej ogłady, choć pochodził z robotniczej rodziny. Urodził się w Warszawie w 1930 r., wychowywały go matka z babcią. Gdy miał 14 lat, rwał się do powstania, więc wywiozły go do rodziny do Brwinowa i tam wszyscy razem doczekali końca wojny. Jako dorosły chłopak Zdzisław wylądował w Gdańsku, gdzie pracował na stanowisku inspektora nadzoru. Dostał mieszkanie na Oruni, małe i ciemne, ale własne. To tam zapraszał Wiesławę, młodziutką czarnulkę w sukienkach w geometryczne wzory i balerinkach. Oszalała na jego punkcie. Patrzył na nią, niewysoką, z góry, z szelmowskim uśmiechem. Nazywał ją „Skrzatem”. Trzymał mocno za rękę i zabierał na spacery plażą. Opowiadał o jazzie.

Wróciła do domu zakochana. Przez kolejne dwa lata wymieniali listy. On przyjechał do niej do Iławy, ona odwiedziła go w Gdańsku. Pisali o swojej miłości, ale też się spierali. Ona zarzucała mu, że jest cynikiem, że gardzi ludźmi. Wiosną 1965 r. strofowała go: „Nie słyszałam jeszcze od Ciebie ani jednego dobrego słowa na temat spotykanych ludzi. Ty chyba o nikim nie mówisz dobrze. Zastanawiam się, kim ja jestem w Twoich oczach i jaką rolę spełniam w Twoim życiu? Życie jest bardzo szare, ale po co jeszcze tę barwę przyciemniać. Powinno się znaleźć miejsce na odrobinę poezji, fantazji i humoru. Poza tym trzeba w coś wierzyć. Jeśli nie w Boga, to choćby w wartości człowieka”. Jednocześnie zapewniała: „Zdzisiu, Ty jesteś dla mnie nadal niebem i światem”, i prosiła: „Kochaj mnie trochę, nie chciałabym być pustką w Twoim życiu”.

Kochał ją chyba bardziej niż trochę, ale nie dość, żeby się ożenić i założyć rodzinę. Zwodził ją czułościami. Jesienią 1966 r. pisał: „Kochanie! Serdecznie Ci dziękuję za fotografię, ale muszę przyznać, że nie była ona konieczna w sensie przypomnienia sobie Ciebie. Ba! To tylko wariat może wyjaśnić normalnym ludziom. Krótko tylko Ci powiem, że »fotografie« ludzi dla mnie życzliwych i wrogów mam odbite w mózgu do końca życia”.

Ona chciała deklaracji, planów, a on miotał się, że nie może spełnić jej oczekiwań: „Jedno mnie tylko martwi, a mianowicie, że nie potrafimy wymyślić i zrealizować jakiegoś pomysłu, który by pozwolił nam się znaleźć w jakiejś lepszej, szczęśliwej pozycji. (…) Nie wiem, jak przyjmiesz, co Ci piszę, ale myślę całkiem poważnie, że możliwość jest i trzeba wreszcie coś zrobić do jasnej cholery, bo zamęczymy się własnymi myślami, nic absolutnie nie robiąc, co mogłoby dać nam jakąś korzyść”.

Wiesława miała na myśli tylko jedną korzyść, konkretną: ślub. Na to jednak on nie chciał się zdecydować, a rodzina Wiesi, z Pelagią na czele, naciskała. W końcu ona sama także straciła cierpliwość.

W tym czasie ze studiów prawniczych w Warszawie wrócił jej brat, Jerzy, żeby zacząć aplikację w sądzie arbitrażowym w Iławie. Wynajął z kolegą pokój na stancji. Franek skończył geologię i geografię, pracował jako pilot wycieczek orbisowskich. Znał języki, jeździł po demoludach, wydał się Wiesławie światowy. Ona także wpadła mu w oko: oczytana, miała własne zdanie. Po latach wydaje się, że szybki ślub z Frankiem był na złość Zdziśkowi. Jak nie, to nie – Wiesława nie chciała czekać. I już stała przed ołtarzem z niewiele starszym od siebie inżynierem, który, wykształcony i elegancki, podobał się rodzinie. Na zdjęciu ślubnym z 1967 r. żadne z nich się nie uśmiecha. Ona wygląda jednak jak ikona mody, jakby ubierał ją sam Givenchy. Ma prostą, gładką sukienkę wyciętą pod szyję. Białe długie rękawiczki i skromny geometryczny welon. Jest piękna i smutna. Na kolejnym zdjęciu, w podróży poślubnej do Bułgarii, w pociągu podpiera brodę na dłoni i patrzy przez okno, a on ma rozchełstaną koszulę, poluzowany krawat, zamglone oczy. Już wtedy okazało się, że pije.

Nie przestał przez kolejne lata. Pił wszystko, co się nawinęło pod rękę. Sam i z kolegami, w tygodniu i od święta, wino, wódkę, jarzębiak. Picie było jego życiem. I co z tego, że pięknie deklamował Majakowskiego, co z tego, że znał się na muzyce i puszczał z winyli najlepsze kawałki. Pił, kiedy urodziła się im córka Iga, pił, bo była wiosna, bo deszcz, bo podwyżka, bo imieniny. Doszło do tego, że wyprzedawał rzeczy z domu, aż wreszcie przepił zaliczkę na bilety dla turystów i wyrzucili go z Orbisu. W końcu Wiesława złożyła pozew o rozwód. Pięć lat po ślubie Sąd Powiatowy w Iławie, Wydział IV cywilny – przewodniczący sędzia Jagiełło, ławnicy: O. Wrzosek i D. Lindorf – orzekł rozwód z winy Franciszka. Wiesława dostała 400 zł alimentów. I tyle.

Przez kolejne siedem lat niewiele się zmieniło. Nadal mieszkali w trójkę, jeździli na wakacje nad jezioro, grali komedię przed rodziną Wiesi – spędzali święta u Pelagii i Longina. Wiesława czekała na mieszkanie z przydziału i jak wcześniej jej matka, katowała córkę kościelnymi obrzędami.

– Święto goniło święto. Jak nie Matka Boska Zielna, to Gromniczna, jak nie droga krzyżowa, to rekolekcje. A potem Wniebowstąpienie, Trzech Króli, święto Piotra i Pawła i uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Mieszkaliśmy koło kościoła, więc byłyśmy tam non stop. Nie mogłam tego znieść, ale moja matka, rozwódka, była oblubienicą Chrystusa – wspomina po latach Iga. To dzięki niej poznaję historię Wiesławy. Ateistka, która żyje w nieformalnym związku, co długo musiała przed matką ukrywać. – Ona miała obsesję na punkcie tego, że seks przedmałżeński to grzech. W kółko mi powtarzała, że mam się dobrze prowadzić, chłopakom na nic nie pozwalać, zachować czystość do ślubu. Że seks przed ślubem to hańba. A jak kiedyś znalazła u mnie w szufladzie globulki antykoncepcyjne, to tylko mi je rzuciła na biurko i przez tydzień się do mnie nie odzywała.

Nagość w domu Wiesławy i Franciszka była tematem tabu. Mała Iga tylko raz widziała ojca w szlafroku, bez slipek, coś się mu majtało między nogami. Zapytała, co to, ale nikt nie udzielił jej odpowiedzi. Interesowała się też ciałem matki. Podglądała ją przez szparę w drzwiach łazienki. Pamięta, że pewnego dnia matka otworzyła drzwi i wzięła córkę do siebie, do wanny, a mała zaczęła się drzeć tak głośno, że usłyszeli ją wszyscy sublokatorzy: „O, rany, ale masz tu włosy!”.

O seksie nigdy nie rozmawiały, przynajmniej do czasu, aż dorosła Iga wyprowadziła się z domu. Mieszkały już wtedy tylko we dwie, jeśli nie liczyć Maryjek i Chrystusów na każdej półce, w mieszkaniu z przydziału. Przy pierwszej okazji, w 1990 r., Iga uciekła na studia w odległym mieście.

– Dusiła mnie jej dewocja. I ciągłe połajanki – opowiada. Po wyprowadzce córki Wiesława robiła porządek w papierach. Znalazła stare listy Zdzisława i jego adres. Napisała do niego z głupia frant, kurtuazyjnie, z pozdrowieniami. Odpisał natychmiast, choć asekuracyjnie: „W Iławie masz wielu przyjaciół i znajomych, sympatycznych i niesympatycznych, interesujących lub nudnych. Nie ma sensu przysparzać sobie kłopotu jeszcze jednym nabytkiem. Gdybyś jednak miała ochotę porozmawiać z interesującym jak piątkowy program telewizyjny człowiekiem, to proszę bardzo, jeśli masz telefon w domu, to podaj numer, zatelefonowałbym do Ciebie”.

Podała. Zadzwonił. Szybko zaproponował spotkanie, którego oboje trochę się obawiali. Minęło w końcu 26 lat.

„Tymczasem bardzo się cieszę na spotkanie z Tobą – pisał. – Sądzę, że wystarczy Ci zdrówka (i mi także), żeby przetrzymać pierwsze wrażenie, jakiego doznasz po otwarciu drzwi. A zatem do zobaczenia”.

Z pożółkłych listów wynika, że pisała jednak do niego już wcześniej, zaraz po rozwodzie, w 1973 r.: „Czy zdajesz sobie sprawę, że minęło już osiem lat, jak się widzieliśmy ostatni raz? Pisałam do Ciebie już wcześniej, nie licząc, że odpiszesz, bo dawało mi to spokój jak przy spowiedzi przy konfesjonale. Ale co do mnie, to nie mam w sobie daru zjednywania sobie ludzi, nie mam przyjaciół. Ludzie są w tłumie najbardziej samotni, wiesz. Ja chyba zmarnowałam sobie życie”. List jest pokreślony, przebijają przez niego żal i desperacja, które powracają w kolejnych listach, z tego samego 1973 r.: „Skończyłam 32 lata. Trochę zmądrzałam, choć nie na tyle, żeby przestać pisać do Ciebie. Na pewno się niecierpliwisz tymi moimi listami, zastanawiasz, kiedy ten babsztyl się »odczepi«. Wiem, że je otrzymujesz, bo nie wracają”.

Kiedy nie dostała odpowiedzi, po dwóch tygodniach napisała znowu: „Zdzisiek! Jestem uparta – mogę tak pisać z większymi i mniejszymi przerwami przez lata. Być może moje dziecko ma głupią matkę. Mogę sobie tylko wyobrazić (a wyobraźnię miałam zawsze), że stukasz się znacząco palcem w głowę, albo że pewnego dnia zupełnie niespodziewanie zapukasz do mych drzwi, albo się spotkamy przypadkiem na ulicy lub na obcej planecie, albo że w końcu dostaniesz ten list, ale będziesz wściekły i mrożący lub dobroduszny i lekceważący, i przestanę się w końcu zastanawiać”.

Okazało się, że musiała się zastanawiać i czekać na spotkanie przez kolejne 20 lat. Wreszcie stanął w drzwiach w jej mieszkaniu w Iławie – i tak to się zaczęło. Wiesława wiedziała dobrze, że chociaż wzięła cywilny rozwód z Franciszkiem, to wobec Kościoła wciąż jest jego żoną i jako taka nie może pożądać innego mężczyzny. A pragnęła ciała Zdzisława ponad wszystko i pragnęła, żeby i on pragnął jej ciała. Wybierając się po raz pierwszy do niego z wizytą, mając w perspektywie pierwszą wspólną noc, uznała, że musi swoje ciało oblec w coś, co będzie się nadawało na taką okazję. Nie miała jednak pojęcia, jak się do tego zabrać, wstydziła się pójść do sklepu z seksowną bielizną – jej dotychczasowy oblubieniec, patrzący czule z krzyża, takich rzeczy nie wymagał. Pojechała więc do córki i to ona, 23-letnia studentka, zabrała matkę do sklepu marki Triumph, gdzie kupiły figi i halkę z koronką.

– Nigdy jej takiej nie widziałam – wspomina Iga. – Zachowywała się jak zakochana nastolatka. Z moim ojcem nie zaznała ani miłości, ani rozkoszy, a wtedy szykowała się jak do nocy poślubnej.

Życie bywa przewrotne i okrutne – okazało się, że Zdzisław był czuły i troskliwy, ale w sypialni niedomagał. Nie były to jeszcze czasy viagry, ale on jednak był biegły w ars amandi. Oprócz żony Ludwiki, z którą małżeństwo trwało raptem dwa lata, miał przez te wszystkie lata wiele kochanek. Zaproponował Wiesławie seks oralny. Zmartwiała. Jak to? Że tam, na dole? Była przerażona i zawstydzona. Ale on się nie spieszył. Rozbrajał ją powoli.

– Wysupłał ją z tego pasa cnoty, z tych wszystkich lęków i uprzedzeń. Rozkwitła przy nim – opowiada Iga.

Mieszkali osobno, on w Gdańsku, ona w Iławie. Nie chcieli stworzyć wspólnego domu, każde wolało zachować swoją prywatność. Zamiast tego mieli więc 25-letni romans. Gdy on przyjeżdżał do niej, ona stawała na głowie, żeby mu dogodzić. Kiedy ona była w Gdańsku, to on się dwoił i troił. Przynosił jej kawę do łóżka, komplementował, rozpieszczał. Doświadczała dzięki niemu przyjemności, jakiej nigdy wcześniej nie zaznała. Kiedy Wiesława unosiła się na fali rozkoszy, Maryjki, i te iławskie i te, które skolonizowały z czasem gdańskie mieszkanie Zdziśka, zapewne odwracały oczy.

Na zdjęciach z ich wspólnych wyjazdów w połowie lat 90. ufarbowana na blond Wiesława pozuje na tle Jeziora Genewskiego. W Brnie pokazuje kawałek dekoltu i kolana. W wąwozie w Gletscherschlucht odrzuca włosy, patrząc w obiektyw. Dużo razem podróżowali. On pokazywał jej świat, jakiego wcześniej nie znała. W tym nowe smaki – robił dla niej sałatkę z kuskusem, dziwiła się, ale jadła z apetytem. Na Jarmarku Dominikańskim kupował jej kamienie o niezwykłych właściwościach. Chodził z wahadełkiem, sprawdzał cieki wodne, mieszał dla niej zioła. On interesował się ezoteryką, ona miała swoją wiarę. Kościół jednak zamknął przed nią drzwi, w końcu żyła w grzechu. Chodziła wciąż na nabożeństwa i msze, ale nie do spowiedzi, bo nie dostałaby rozgrzeszenia, i tym samym nie przyjmowała komunii. Cierpiała z tego powodu i wciąż szukała jakiegoś rozwiązania.

Kiedy Zdzisław bardzo zachorował, a ona wprowadziła się do jego mieszkania w Gdańsku i stała się opiekunką obłożnie chorego, starego człowieka, napisała do swojego proboszcza. Wyłuszczyła, że żyją jak białe małżeństwo, że powinnością chrześcijanki jest opiekować się śmiertelnie chorym, i prosiła o dyspensę. Chciała się wyspowiadać i przyjąć ciało Chrystusa w sakramencie. Proboszcz odmówił.

Latem 2010 r. wzięli ślub. Cichy, skromny. Zaprosili tylko córkę z partnerem. Wiesława założyła dopasowaną sukienkę w morskim kolorze, a Zdzisław nowiusieńki garnitur. Na tym drugim w swoim życiu ślubnym zdjęciu panna młoda, Wiesława, lat 71, szeroko się uśmiecha.

On już wtedy chorował na raka. Po pięciu latach, gdy wydawało się, że nowotwór jest w remisji, wdała się infekcja. Wiesława czuwała przy nim dzień w dzień, tygodniami, ale nie było jej obok niego, kiedy umierał.

– Wyrzucała to sobie do końca życia – mówi mi Iga.

Po jego odejściu Wiesława wróciła na łono Kościoła. Myślę, że Maryjki przyjęły ją jak swoją. Często przystępowała do spowiedzi i komunii. Na krótko przed śmiercią opowiedziała córce sen, który przychodził do niej regularnie po śmierci męża. W któreś święta wypiły dwie kadarki w gdańskim mieszkaniu Zdzisława i Wiesławie rozwiązał się język: Śni mi się, że leżę nad jeziorem, nocą, a obok mnie Zdzisiek. Niebo nad nami jest takie gwiaździste i wtedy, we śnie, to do mnie przychodzi, jak wielka gorąca fala.

– Ale co przychodzi, mamo? – chciała wiedzieć Iga.

– Orgazm, córeczko – odpowiedziała cicho, uśmiechając się.

Reportaż z książki Agaty Romaniuk Krótko i szczęśliwie. Historie późnych miłości, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022

Fot. Shutterstock

Wydanie: 18/2023, 2023

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy