Kiedy mąż kocha wojnę

Kiedy mąż kocha wojnę

Ewa Bukowska fot. Robert Jaworski

Zdrowa jednostka musi umieć być sama ze sobą Ewa Bukowska – reżyserka filmu „53 wojny” Na początku było w pani życiu aktorstwo. Dopiero później pojawiło się scenopisarstwo i reżyseria. Skąd taka zmiana? – To się stało dość naturalnie. Jeśli człowiek się rozwija, jest gotowy na zmiany, to przychodzi moment transformacji. Nigdy nie mogłam poczuć w pełni, czym jest aktorstwo, nie rozwijałam się w tym zawodzie. Być może gdybym grała w teatrze, moje losy potoczyłyby się inaczej. Tymczasem w wieku dwudziestu kilku lat już pisałam scenariusze, o reżyserii zdecydowałam dość późno. Do debiutu za kamerą prowadziła dość długa droga. – To nie była długa droga, tylko normalny czas, w jakim możesz w Polsce zrobić pierwszy film. Byłam całkowicie uzależniona od decyzji innych ludzi. Najpierw powstała adaptacja książki Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”, która musiała zostać zaakceptowana przez wydawnictwo. Dostałam zielone światło, ale państwu Jagielskim zależało, żeby opowieść nie była w pełni o nich. Wówczas z powodów osobistych nie miałam czasu na większe zmiany w tekście. Zatem taką wersję przyjął Polski Instytut Sztuki Filmowej. Do tekstu usiadłam na nowo niemal tuż przed zdjęciami. Wtedy przyjęliśmy założenie, że historia będzie ciekawsza, jeśli zburzymy tradycyjną konstrukcję opowiadania. Operator Tomek Naumiuk dbał o perfekcję każdego ujęcia, bo nie było wiadomo, gdzie go użyjemy. Film powstał za nieduże pieniądze w 26 dni. Niestety, na realizację ostatniego dnia zdjęciowego czekaliśmy aż osiem miesięcy. Jak wyglądały konsultacje scenariusza z Grażyną Jagielską? – Po rozmowie z Wojtkiem i Grażyną doszliśmy do wniosku, że napiszę zupełnie inną historię. Film oparty jest na motywach z ich życia. Czerpałam z książki „Miłość z kamienia”, ale filmowy Witek nie jest Wojtkiem, a filmowa Anka Grażyną. Mam wrażenie, że książka została napisana przez osobę opanowaną, a film kipi od emocji. Wydaje się, że Anka jest osobą słabą. – Słabą czyni ją uzależnienie od mężczyzny. W ogóle ludzie, którzy są uzależnieni od czegokolwiek lub kogokolwiek, są słabi. Silna w nich jest tylko część destrukcyjna, ale to wiadomo. Anka właśnie dlatego się załamuje, bo się nie zgadza na brak w codziennym otoczeniu swojego mężczyzny. Z drugiej strony mam wrażenie, że to czekanie tworzy w niej nową konstrukcję psychiczną, która ją uczy pozbywania się lęków. Ona prowokuje skrajne sytuacje. Czegoś od nich oczekuje. Prowokuje wojnę tu na miejscu. Ostatecznie te prowokacje doprowadzą ją do szpitala psychiatrycznego, ale to nie dzieje się bez jej świadomego udziału. Ona nie chce czuć lęku, ona chce żyć, a życie to emocja. Anka sądzi, że skoro jej mąż kocha wojnę, to ona też chce jej doświadczyć w taki czy inny sposób. Ale to jest moja interpretacja postaci Anki. Widzom zalecam mieć własną. Czy odejście od Witka nie miałoby większej siły? – Ludzie są różnie skonstruowani. Z mojego punktu widzenia w życiu najważniejsza jest samoświadomość, czyli prawda o sobie. Pozwala ona tworzyć związki, w ogóle pozwala tworzyć. Czyni człowieka silnym. Tu nie chodzi o wyobrażenie o sobie, tylko o prawdę. Zatem to indywidualna sprawa. Trudno doradzać osobie, która, by odejść, musiałaby iść na odwyk. Ja jestem zupełnie inna. Jestem wojownikiem. Czasem proces, któremu się poddaję, trwa dłużej, ale sama potrafię wypracować rozwiązania. Wydaje mi się, że zdrowa jednostka musi umieć być sama ze sobą. Dlatego przyglądałam się Ance z uwagą. Ona nie ma tej umiejętności, nie potrafi sama działać, sama żyć. Dopiero przy nim czuje się spełniona. Funkcjonuje z nim w symbiozie. W ostatniej sekwencji filmu widzimy, jak Anka trafia do szpitala psychiatrycznego. Przedstawiony obraz przeraża. Jak powstały te sceny? – Sceny w szpitalu są formą przejmującej groteski i pochodzą z drugiej książki „Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku”. Są dość wierne oryginałowi, który Grażyna Jagielska spisała po pobycie w szpitalu. Przypominają mi „Lot nad kukułczym gniazdem”. Jeśli chodzi o samą inscenizację scen, to ich abstrakcyjna konstrukcja nie wymagała konsultacji. Ale oczywiście przy pracy nad filmem współpracowałam z psychologiem/psychiatrą. Nie jestem typem dokumentalistki, a raczej kreatora. Lubię kino, które nie zawsze daje gotową odpowiedź, nie jest idealne i gładkie. Kino, które wymaga od widza udziału w historii. To znaczy, wywołuje określone emocje: prowokuje,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 36/2018

Kategorie: Kultura