Gdy Mazurzy wracają

Gdy Mazurzy wracają

Gdyby nadleśnictwo sprzedało działkę nowym właścicielom, Agnes Trawny nie miałaby raczej szans na zwrot majątku Narty pod Szczytnem w zimowej szacie. Wokół pola pod śniegiem i jezioro zastygłe w mroźnej ciszy, tak absolutnej, że słychać każde skrzypnięcie deski na pomoście. To z tej miejscowości 30 lat temu wyjechała Agnes Trawny, pozostawiając całe 60-hektarowe gospodarstwo z lasem i zabudowaniami. Nieruchomość wkrótce przejął skarb państwa, przekazując ją w części nadleśnictwu w Szczytnie. Po wejściu Polski do Unii kobieta postanowiła walczyć o utraconą ziemię. Po przegranej w Sądzie Okręgowym w Olsztynie odwołała się do Sądu Najwyższego. Ten 18 grudnia 2005 r. uznał jej roszczenia. Do końca 2008 r. dwie rodziny, Moskalikowie i Głowaccy, będą musiały opuścić jej dom w Nartach, który wynajmowały od nadleśnictwa jako mieszkanie służbowe. Właścicielka na początku stycznia tego roku wystąpiła też o ponad 2 mln odszkodowania za zbyte przez gminę grunty. Sprawa stała się głośna na całą Polskę, podzieliła też wieś Narty. – Ja tam po stronie Agnes Trawny jestem, dobrze, że wygrała. W końcu jakaś sprawiedliwość na tym świecie być musi. Trawna z domu jest Rogala, a Rogale to żadni Niemcy byli, tylko tutejsi ludzie. Od 1955 r. u nich dorabiałam, a to przy wykopkach, a to przy żniwach, a to przy sianie, nigdy nie słyszałam, żeby po niemiecku ze sobą rozmawiali, mówili jak wszyscy tutaj wtedy – po mazursku. I uprzejmi byli bardzo, do roboty zawołali, zapłacili, jeść dali. A jak ich krowy narobiły nam szkody, to od razu uregulowali wszystko, bez żadnej dyskusji. Z chęci wielkiej też nie wyjeżdżali, tylko im dokuczano, żyć po prostu nie dawano. Jak groch posiali jednego roku, to nie mieli co zbierać, wszystko im wykradano, a to kartofle, a to zboże, a to drzewo. A robili to niektórzy z tych, co dziś najgłośniej krzyczą. Oj przeszli ci Mazurzy tutaj złoto i błoto. W końcu prawie sami tu zostali. A gdy na pożegnanie małe przyjęcie wyprawili, i wtedy próbowano im dopiec. Powiedziałabym pani jeszcze więcej, tylko się boję. Jeszcze by mnie kto tu zamęczył – mówi roztrzęsiona starsza kobieta, którą zaczepiam na chodniku w Nartach, pytając o drogę do Głowackich. Mroźny wiatr znad jeziora przeszywa do szpiku kości, daję się więc zaprosić na herbatę. Pijemy ją w przytulnej kuchni starego, też pomazurskiego domu. Moja rozmówczyni kupiła go za ponad 120 tys. od wyjeżdżających Mazurów. – Ja i mój mąż nie chcieliśmy nic za darmo – podkreśla. – Bo Pan Bóg przykazał: Nie twoje, nie płaciłeś, nie bierz. Jeszcze nikt na krzywdzie innych się nie dorobił, jak świat światem. Moskalikowie i Głowaccy też mogli tak postąpić i nie byłoby żadnego hałasu. Podobno Agnes Trawny chciała załatwić sprawę polubownie, czemu się nie dogadali i chałupy nie postawili. Ale nie, wygodniej w cudze wejść i lekko żyć, a nadleśnictwo remont zrobi. Ta siatka, co ją Trawny postawił, jak stała, tak stoi. A teraz, gdy grunt zaczyna się palić pod nogami, najlepiej swoich pozapraszać, telewizję ściągnąć i audycję na cały kraj puścić. Staruszka milknie na chwilę, jakby przestraszona. Czy znajdę w Nartach kogoś jeszcze, kto by potwierdził pani słowa? – pytam. – Nikt tu nic nie powie, jedni wyjechali, drudzy powymierali, a reszta niewiele wie albo trzyma język za zębami. A ja już stara jestem i do stracenia wiele nie mam. Zresztą nie pochodzę stąd, przyjechałam tu po wojnie za chlebem. Z Trawnymi nigdy się nie przyjaźniłam, jej brat Horst Rogala, który odzyskał niedawno część ziemi, nosi głowę wysoko, nawet dzień dobry na ulicy mi nie mówi, ale żalu o to nie mam. Przeszedł on też kiedyś swoje, oj przeszedł… Po szosie przetacza się z hałasem samochód ciężarowy. – Pewnie znów z drzewem jadą, taki tartak na skraju wsi to raj. A czemu ten las Trawnych coraz rzadszy się robi… – mruczy pod nosem kobieta, jakby sama do siebie. Później dowiaduję się we wsi, że w zeszłym roku ktoś doniósł o nielegalnej wycince drzewa organom ścigania. Informację tę potwierdza pełnomocnik Agnes Trawny, mecenas Andrzej Jemielita ze Szczytna. – Rzeczywiście otrzymaliśmy taki sygnał – mówi – ale sprawę zamknięto, gdyż osoba zgłaszająca nie chciała tego potwierdzić przed policją. Wystosowaliśmy tylko pismo do państwa Głowackich, by rozebrali stodołę i usunęli znajdujący się w niej trak. Ostatecznie moja klientka wynajęła ludzi, którzy wyburzyli obiekt,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2007, 2007

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman