Metafizyczny piknik

Metafizyczny piknik

Malta – największe przedsięwzięcie artystyczne w Polsce

W dniu, kiedy się zacznie festiwal, przez Poznań przetoczy się artystyczny walec – zapowiada dyrektor XIV Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta 2004, Michał Merczyński. Nie ma w tym cienia przesady. W ciągu pięciu dni (od 29 czerwca do 3 lipca) pomiędzy poznańskim zamkiem, Starym Rynkiem a jeziorem Malta wystąpi aż 70 zespołów teatralnych, które dadzą blisko 200 przedstawień. To największa impreza teatralna na wschód od Odry i bodaj najbardziej skomplikowane przedsięwzięcie artystyczne w Polsce. A wszystko dlatego, że jego celem jest „pokazywanie teatru w miejscach nieteatralnych”.
Zresztą od wyprowadzania teatru alternatywnego z dusznych budynków na ulice – i to bardzo tłumnie uczęszczane ulice – nie ma już ucieczki. Spektakle pod gołym niebem bywały politycznym protestem od lat 60., w Polsce jeszcze w dobie stanu wojennego. Dziś są świetnie sprzedającym się towarem wakacyjnym na niezliczonych pasażach, promenadach i plenerach całego świata. Jednym z nich jest poznańska Malta. To teatralny worek, w którym zmieszczą się akcja uliczna, happening, korowód, performance, spektakl misteryjny, plastyczny i ludowy. Ale też zwykłe dziwowisko, jarmarczna zgrywa i pokaz pirotechniczny. A parady z ogromnymi nadmuchanymi balonami, pochody perkusistów czy zawieszanie artystów na dużych wysokościach za pomocą dźwigu starszym widzom przypominają najbardziej PRL-owskie widowiska typu światło i dźwięk.

Refleksje nad kiełbaskami

– Nasza cywilizacja wkracza w epokę widowiska jako sposobu komunikacji społecznej. Stąd powszechne zapotrzebowanie na tłumne uczestnictwo w wielkich widowiskach artystycznych – studzi krytyków imprezy Lech Raczak, dyrektor artystyczny festiwalu. Bo publiczność szuka na Malcie nie „przeglądu dorobku artystycznego”, lecz karnawału, teatralnej fiesty. Setki widzów po prostu siadają przy kuflu piwa na Starym Rynku lub nad Jeziorem Maltańskim i czekają, aż teatr sam do nich przyjdzie, potem wgapiają się w porywające widowiska plenerowe traktujące głównie o rozpadzie elementarnych ludzkich wartości. Kontemplują sprawy ostateczne znad talerzyka z kiełbaskami. To dziwaczny sposób odbioru sztuki i przeżywania wzruszeń metafizycznych. Tyle że ma jedną zaletę – po prostu się przyjął.
W tym roku kiełbaskowe rekolekcje będą miały – jak zwykle – swoich liderów. – Oglądając „Sen nocy letniej” w wykonaniu teatru Yohangza z Korei Południowej, mamy wrażenie, jakoby Szekspir był starym koreańskim twórcą – zapewnia Lech Raczak. Koreańczycy zaangażowali bowiem w wystawienie Szekspira postacie ze starych koreańskich bajek, miejscowe tańce i pokazy sztuk walki. W efekcie przed oczami widzów rozwinie się „sen niepodobny do żadnego z poprzednich”. Z tym że sen pogodny – w przeciwieństwie do koszmarów na jawie, które produkuje włoska kompania Societas Raffaello Sanzio. Jej „Podróż do kresu nocy” to wyrażona brutalnymi środkami opowieść o człowieku staczającym się na własne dno – bez końca. Societas przybywa do Poznania w aurze skandalu. Kiedy zespół na festiwalu teatralnym w Awinionie pokazał Szekspirowskiego „Juliusza Cezara”, widzów chwytały autentyczne mdłości – na scenie prezentowali się bowiem m.in. człowiek chory na raka krtani, pacjent po tracheotomii i anorektyk.
Na bardziej pozytywne emocje stawia natomiast stary znajomy maltańskiej publiczności – chilijska grupa El Teatro del Silencio ze spektaklem „O Divina la Commedia Inferno” opartym na „Boskiej komedii” Dantego. To bardzo oryginalny pomysł. Polega na tym, że kilkanaście instytucji teatralnych z Francji, Hiszpanii, Polski oraz Włoch bierze na warsztat to samo dzieło Dantego, wystawia je według własnej wizji artystycznej, ogląda wersję wyprodukowaną przez artystów z innych krajów i ich rozwiązania „pożycza” do swojej inscenizacji. Układa się z tego widowisko pośrednie między teatrem, cyrkiem, akrobacją powietrzną, muzyką i tańcem. Płaci Unia Europejska, która wyłożyła na to przedsięwzięcie fundusze z programu Culture 2000.
Właśnie z takim rozmachem rodzą się na Malcie przedstawienia legendy, które w pamięci widzów pozostają na lata. W roku 1996 takim niezapomnianym fajerwerkiem okazał się spektakl „Pelplum” francuskiej kompanii Royal de Luxe. Na paru hektarach zainscenizowano gigantyczne widowisko – parodię hollywoodzkiego planu filmowego, na którym powstaje superprodukcja z czasów rzymskich. Kicz sąsiadował tu z groteską. Legioniści, raz przypominający Haszkowskich Szwejków, a za chwilę komandosów z elitarnych oddziałów antyterrorystycznych, poruszali się – dla zgrywy – na samobieżnych drewnianych koniach. Kiedy nadjeżdżali, wśród widowni rozpylano zapach końskiego łajna, a kiedy akcja przenosiła się do antycznego Rzymu, publiczność wdychała zapach pizzy. Był to inteligentny i efektowny cios wymierzony przez myślący i poszukujący teatr w bezmyślne gigantyczne widowiska popkultury.

Ratusz w ogniu

Ale Malta nie przesadza z refleksją. Wiele gigantycznych przedsięwzięć teatralnych obliczonych jest tylko na olśnienie i szok. Zwłaszcza gdy artyści wypowiadają się z użyciem ognia. A fajerwerki, smoki o ognistym oddechu, race, pochodnie i ogniska to specjalność Malty. W tym samym 1996 r. trupa Irlandzki Teatr Ognia wciągnęła publiczność w podpalanie poznańskiego ratusza. Ogień stanął na wysokości zadania – wymknął się spod kontroli i wymagał interwencji straży pożarnej. Publiczność była zachwycona. Całkiem odwrotnie niż dwa lata później na przedstawieniu „Manes” w wykonaniu hiszpańskiej grupy La Fura dels Baus. Widzów wpuszczono do zaciemnionej hali poznańskich Targów, gdzie zostali poddani atakowi głośnej muzyki industrialnej, pulsujących świateł i rozszalałych ludzi-kurczaków. Kurczaki wymachiwały pochodniami, oblewały widzów wodą i obsypywały mąką. Kobiety piszczały ze strachu, mężczyźni próbowali je wyprowadzić na zewnątrz, ale nie było którędy – zewsząd napierał przerażony tłum i szalejące kurczaki. O to właśnie chodziło hiszpańskim artystom – oni nie bawią się w żadne wzniosłe ani ukryte przesłania, po prostu atakują widza, niszcząc jego poczucie bezpieczeństwa. I dlatego brylują na międzynarodowych festiwalach teatralnych. Podobnie jak francuska grupa Generik Vapeur, której członkom mało było nawet ekstrawaganckiego zabawiania widowni – zdecydowali się „bezpośrednio zaingerować w przestrzeń miasta”. Założyli okazjonalne przedsiębiorstwo taksówkowe – wozili widzów po Poznaniu na dachach i w bagażnikach zdezelowanych fiatów 125p. Takie „ingerencje” stały się nawet modne. „Odejście głodomora” Tadeusza Różewicza wystawiono w supermarkecie, a na uliczkach Starego Miasta poznański Teatr Strefa Ciszy w 2000 r. inscenizował wybór „sąsiada millenium” utrzymany w konwencji politycznego wiecu.
Pozostaje jeszcze muzyka, która na Malcie jest osobnym teatrem. Każdego roku tworzy go występ wykonawcy kultowego albo takiego, który już niebawem okaże się kultowy. Jak tegoroczny gość festiwalu, Orchestra Baobab z Senegalu łącząca brzmienia afrykańskie z kubańskimi. Orchestra idzie w ślady zespołu Buena Vista Social Club – ma tego samego menedżera i odnosi podobne sukcesy w trakcie trwającego właśnie nieustającego tournée po USA i Europie. Koncert na Malcie zapewne stworzy modę na Orchestrę w tej części Europy. Poznański festiwal zna takie przypadki. W 1997 r. Goran Bregovic ściągnął na swój koncert nad Maltę aż 30 tys. fanów. Zaprezentował się w gronie cygańskich trębaczy, bułgarskich pieśniarek i 50 studentów poznańskiej akademii muzycznej. Jego „Kałasznikowa” z filmu „Underground” Emira Kusturicy publiczność śpiewała, wędrując do rana po ulicach miasta. To dało początek polskiej goranomanii. Cztery lata temu publiczność staranowała barierki podczas występu zespołu Buena Vista Social Club.

Festiwal tłumów

Paradoksalnie ta wierna i coraz liczniejsza publiczność staje się największym problemem imprezy. Jeszcze w połowie lat 90. frekwencja na maltańskich spektaklach przekroczyła 100 tys. widzów – to bez porównania więcej, niż gromadził jakikolwiek inny festiwal, a nawet impreza sportowa w Polsce. Od lat się mówi, że Malta zaczyna tą publicznością się dławić. Coraz częściej w kontemplacji spektaklu widzom najbardziej przydają się silne łokcie. A przedstawienie przypomina uliczne zamieszki z udziałem służb porządkowych. Zdarza się, że policjanci miejscy własnymi barkami „wyrąbują” w tłumie po parę metrów kwadratowych, aby aktorzy mogli się wcisnąć ze swoim przesłaniem. Ale niewiele już da się zrobić, jeżeli salka klubu studenckiego pęka w szwach, a na zewnątrz koczuje drugie tyle widzów chętnych do obejrzenia przedstawienia. Albo gdy brakuje miejsca na amfiteatralnie uformowanych brzegach jeziora Malta, a kolejnych kilka tysięcy potencjalnych widzów może już liczyć tylko na ochłodę w okolicznych ogródkach piwnych.
Tak więc festiwal nie jest w stanie pomieścić sam siebie. Zwłaszcza od dwóch, trzech lat, kiedy liczba widzów sięgnęła 150 tys.. W takim tłoku zachodni i krajowi menedżerowie z najwyższym trudem wychwytują gwiazdy, by zaproponować im kontrakty. Wysłannicy mediów widzą zbyt mało i zamiast rzetelnie pisać o imprezie, w kółko raportują o wielkich widowiskach, bo te jest w stanie zobaczyć każdy. Wreszcie widzowie w tym tłoku tracą szansę na spokojną dyskusję z artystami i sobą nawzajem. Coraz częściej słyszy się, że już niebawem Malta sama siebie zadepcze. To wszystko prawda. Ale jeżeli Malcie naprawdę zagrozi zgon z nadmiaru publiczności, będzie to bardzo piękna śmierć.

Wydanie: 2004, 27/2004

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy