Między słupkami

Między słupkami

Kto miał piłkę, ten miał władzę. Na naszym podwórku pod koniec dekady gierkowskiej grało się guminiokiem, a posiadanie na własność prawdziwej skórzanej piłki, z admiracji dla jej doskonałego kształtu zwanej kulą, było przywilejem nielicznych. Żeby zagrać kulą, trzeba było czekać, aż jej właściciel dostanie dyspensę od domowych obowiązków, samemu się od nich wymknąć, a potem liczyć na to, że uda się załapać do składu. Władza deprawuje: czasem łzy w oczach odrzuconego sprawiały większą satysfakcję niż komfort gry, więc bywało, że właściciel kuli dobierał nieparzystą liczbę zawodników, byle tylko móc kogoś spuścić po brzytwie.

Przez długi czas jedynym podwórkowym dysponentem prawdziwej kuli, przysłanej w paczce z Reichu, był absolutny boiskowy niedorajda. W czasach guminiokowych mógł co najwyżej przyglądać się naszym meczom, bo był za słaby nawet na to, żeby stanąć „w budzie”, kiedy tradycyjnie brakowało golkiperów. Nie umiał grać, w dodatku jego cielęca fizys wywoływała nieposkromioną niechęć – miał oblicze klasowego prymusika, co to wiecznie trzyma rękę w górze i wzrokiem głodnego cocker-spaniela łasi się z pierwszej ławki do wychowawczyni. Nie był bystry, ale nadrabiał w szkole lizusostwem, co skazywało go na los podwórkowego pariasa. Nie zasługiwał nawet na to, żeby mu spuścić manto, nie wywoływał agresji, tylko zażenowanie – gdy stał zbyt blisko linii autu, gapiąc się na nasze rozgrywki, czasem zdarzało się, że niedelikatnie go przestawiano lub wręcz popychano – ale nikomu nie chciało się go bić. Kiedy zatem pierwszy raz wyszedł na naszą ślepą uliczkę z kulą i zaczął nią obijać garaż, straciliśmy grunt pod nogami. Zamiast tradycyjnie „Mogę se z wami zagrać?”, zapytał: „Chcecie se ze mną pograć?” i tak się skończył świat, który znaliśmy.

Grać się nie nauczył, ale od tej pory nie było meczu, w którym by nie wystąpił, zawsze tak wybierał składy, żeby mieć po swojej stronie najlepszych. Nikt nie chciał mu podpaść, żeby nie zostać wykluczonym, przyjmowaliśmy więc jego nieudolność cierpliwie i pobłażaliśmy mu, choć plątał się po boisku nieporadnie, tak przeszkadzając swoim, że zdarzało mu się osłabić nawet najsilniejszy skład. Z czasem się rozbisurmanił i zaczął faulować – okazało się, że w tym był naprawdę dobry – kopał nas, sukinkot, po kostkach i piszczelach, a myśmy tylko rozkładali bezradnie ręce w niemym oburzeniu. Trzeba było znieść i to, bo niedorajda nie tylko był jedynowładcą kuli, ale i do niego należało rozsądzanie spornych sytuacji – podstawiając nam nogi i ładując łokieć w żebra, nie przyznawał się do fauli. Za którymś razem przesadził – tak podciął jednego z naszych najlepszych dryblerów, że ten nabawił się krwawej kontuzji na asfalcie. Zaprotestowaliśmy solidarnie i niedojda został na ulicy sam ze swoją kulą. Okazało się, że to była chwila, na którą czekał całe życie: obserwowaliśmy z okien, jak się kiwa z powietrzem, pokracznie biega i strzela gola za golem do pustej bramki, co chwila gromko ogłaszając, że wynik rekordowo rośnie. Udawał komentatora sportowego, zdawał sprawozdanie z każdej „akcji”, wreszcie był najlepszy na pustym placu gry. Nie znudziło się złamasowi, traktował to zupełnie poważnie – doszedłby pewnie do wyniku tysiąc do zera, gdyby go rodzice nie zawołali na kolację.

Wraca mi to wspomnienie, kiedy spoglądam z obrzydzeniem i bezsilnością na hybrydową kampanię Dudy, a zwłaszcza kiedy zerkam na media prawicowe, które od pięciu lat w nieustającym fellatio podtrzymują stan satysfakcji rządzących. „Rośnie poparcie dla prezydenta!”, krzyczą tytuły i wykresy, pod którymi tłoczą się wiadomostki o tym, że co prawda mamy wirusa, ale przywlekli go obcy, polski rząd radzi z nim sobie znakomicie. Prezydent w bluzie khaki gębę swoją nam przyprawia na dziesiątkach fotografii, gębą swoją przyprawia mnie o mdłości, kiedy wizytuje zakłady pracy, szpitale, kiedy wygłasza sążniste monologi na codziennych konferencjach prasowych. Słupki uparcie mu rosną, bo rywale zeszli z boiska. PiS wprowadzi stan wyjątkowy, nie ogłaszając go formalnie, bo wybory muszą się odbyć o czasie, który redukuje groźbę przegranej praktycznie do zera.

Duda fauluje od początku swojej kadencji, czemuż by miał grać fair właśnie teraz, kiedy ważą się jego losy? Nasz podwórkowy niedojda utracił władzę, kiedyśmy mu w akcie solidarnego protestu piłkę odebrali i wykopnęli za płot ponurego sąsiada – prosto na ulubioną grządkę. Egzekucji dokonał na naszych oczach, choć kula nawet stawiała opór, to było porządne, zachodnioniemieckie dzieło rzemiosła sportowego, sąsiad musiał pójść do szopki po ostry szpikulec, bo sekator ogrodniczy ześlizgiwał mu się po skórzanych łatach. Niedojda doniósł swoim rodzicom, ci donieśli naszym, wszyscy dostaliśmy wielodniową sztubę – tak na śląsku nazywano z niemiecka areszt domowy, a ściślej pokojowy. Czas tamtej kwarantanny umilało nam jednak nasycenie faktem obalenia władzy. A potem zrobiliśmy zrzutkę i wysłaliśmy do sklepu delegata, który zakupił nam kulę produkcji rodzimej. Każdego dnia trzymał ją w domu kto inny; była jak ołtarzyk wędrowny, stawiany w poczesnym miejscu. Co do niedojdy, przestał w ogóle się pojawiać na podwórku, bo zmieniło się w nas jedno. Zażenowanie zastąpiła agresja – teraz już każdy chciał mu przyłożyć.

Wydanie: 13/2020, 2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy