Miękkie tkanki, twarda proza

Miękkie tkanki, twarda proza

Autorzy poczytni i popularni powinni z najwyższą ostrożnością posługiwać się etykietką arcydzieła, poczytność i popularność generują bowiem przekorę i resentyment, zwłaszcza w kraju jak Polska, żółcią i witriolem płynącym. Gdy więc autor znany i lubiany nazwie jakieś dzieło majstersztykiem, nierzadko staje się to pocałunkiem śmierci, stanowi przyczynek do grymasów i podwłosów krytyki, bo ta nie lubi być wyręczana tudzież zagłuszana przez pisarzy; sama chce osądzać i wartościować, walczy o wyłączność prawa odkrywcy, broni swojej autonomii z zajadłością kaukaskich separatystów. Z ulgą zatem korzystam ze statusu autora passé, daje mi to bowiem swobodę i bezkarność chwalenia dzieł cudzych bez ryzyka, że komukolwiek w ten sposób wyrządzę szkodę.

Niniejszym rad jestem ogłosić, że wedle moich euforycznych intuicji Zyta Rudzka domknęła „Tkankami miękkimi” dylogię arcydzielną. Po „Krótkiej wymianie ognia” – nie tak krótkiej i bardzo ognistej – którą powszechne mniemanie uczyniło tour de force autorki, dostajemy rzecz równie intensywną, wściekle błyskotliwą językowo i psychologicznie. Poprzednia książka była powrotem do prozy po z górą dekadzie pauzy poczynionej m.in. na rzecz dramatopisarstwa; tyle że powrót był to szczególny – dla wielu talent Rudzkiej, wcześniej pisarki dość niszowej, kojarzonej z tzw. stajnią Berezy, objawił się jak grom z jasnego nieba. „Tymczasem zrobiłam się stara” – tak zaczynała opowieść narratorka „Krótkiej wymiany ognia” i temu fenomenowi poświęciła historię bezlitosną, gorzko bilansując przygody ciała i rozpamiętując rozpad rodzinnych relacji, ze szczególnym uwzględnieniem psychomachii matki z córką. Tym razem na linii frontu stają ojciec i syn. Napisać książkę w pierwszoosobowej narracji płci przeciwnej dowodzi maestrii pióra i swobody wyobraźni, ale napisać ją z taką emocjonalną precyzją i empatią to już znak zawodowstwa – Rudzka jest z wykształcenia psycholożką, co więcej, zajmowała się terapią małżeńską.

„To chyba z tydzień, jak moja żona chciała się zabić, umieranie jak umieranie – ogłady w tym żadnej” – incipit tyleż efektowny, co zwodny; sądząc po nim, zdawałoby się, że będzie to książka o krzywdzie małżeńskiej, tymczasem rychło na pierwszy plan wysuwa się tu klincz samców. Jako się rzekło, podstarzały syn i stary ojciec tańczą na ringu wtuleni w siebie niczym bokserzy, którzy nie mają już sił na dalszą walkę, ale grozi im obustronny walkower. „Po policzku mnie pogładził. To mu oddałem”. Obaj są lekarzami – w tej rodzinie to sztafeta pokoleń, tyle że ojciec to emerytowany lekarz wiejski, upadły autorytet, kiedyś był w gminie drugim po proboszczu, teraz nie może się pogodzić z tym, że pacjenci już go nie wzywają, myśli, że po prostu przestali chorować. Syn jest miejskim pediatrą, zdradzanym przez żonę byłym donżuanem w andropauzie, który szamocze się ze swoim „wiekiem zaprzeszłym”, takoż z gasnącym libido („został mi jeno lejek, dzióbek konewki albo inny przedmiot nieużytku domowego”).

Na froncie małżeńskim toczy się wojna już raczej zimna, narratora nie bardzo nawet wzrusza, kiedy słyszy, że żona „wyjęła komórkę, pisała. Do niego – jej palce mruczały”. A jeśli wyśledzi jej kochanka, to nie z zazdrości, lecz po to, by interweniować w sprawie małżonki – jej romans mu nie przeszkadza, dopóki nie jest dla niej zbyt kosztowny emocjonalnie („ogłady w tym żadnej”). Ojciec ożenił się jeszcze nieszczęśliwiej – obdarował aktem ślubu i paszportem młodą imigrantkę, a potem niespodziewanie rychło owdowiał. Z tej tragedii już się podnieść nie umie: „ma ciągle swoje zęby. Ojciec ma więcej zębów niż rozumu”. Na zęby zresztą bohater zwraca uwagę obsesyjnie, nałożnika swojej żony tak ocenia po stomatologicznym wglądzie: „Zęby źle dobrane. Jakby z różnych czaszek podebrane. Paleolit dentystyczny”. Stary ojciec pochował małżonkę, ale wciąż jej wyczekuje i trudno rozstrzygnąć, czy to efekt starczej demencji, czy po prostu odmowa żałoby – ojciec wie o tej śmierci, ale nie przyjmuje jej do wiadomości. Sypia w kobiecych ubraniach, chce umrzeć, ale to nie jest takie proste – stary gnat gdzieś się zapodział, a syn zamiast eutanazji oferuje depees u zakonnic.

I tak to się toczy między wyrzutami sumienia a gniewem i zniecierpliwieniem; ojciec zapada się w sobie, syn popada w depresję. Rudzka z niejaką dezynwolturą traktuje chronologię, co wzmacnia poczucie zapętlenia i zaburza pojmowanie czasu – ale czas demencji jest przecież zaburzony, dla naszych rodziców w starczym otępieniu zamiast płynąć w jedną stronę, czas wiruje. „Tkanki miękkie” zachwycają mnie brawurą języka, to właściwie nie tyle powieść, ile poemat prozą, podkreśla to wersyfikacja – oddzielone zdania i mikroakapity pozwalają skupić się na brzmieniu frazy. Język nie umyka w stłoczeniu i gonitwie zdań, to jest proza, która stąpa wolno, często zatrzymuje się po oddech. Wielka to literatura, nadzwyczaj mi bliska; mam wrażenie, że Rudzka wyjęła mi tę książkę z ust – kto chce, może to nazwać pozytywną zazdrością.

Wydanie: 2020, 42/2020

Kategorie: Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy