Miś III

Miś III

W aferze hazardowej nic nie jest dziś tak oczywiste jak w październiku 2009 roku

Motto:
Prawdziwe pieniądze zarabia się tylko na drogich, słomianych inwestycjach.
(z filmu „Miś”)

Dziennikarze opisujący aferę hazardową są zgodni. Przesłuchania Grzegorza Schetyny, Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego przebiegły gładko i niczego nie wniosły do sprawy. W pamięci zostaną nam „aksamitny przeciek”, którego jakoby – zdaniem posła Arłukowicza – dopuścił się premier, oraz pytanie marszałka Stefaniuka skierowane do Jarosława Kaczyńskiego: „Czy gra pan w golfa?”.
Ten jakże skromny urobek komisji uprawnia komentatorów do stawiania tezy, iż winna ona szybko zakończyć prace. Ostatnie tygodnie dowiodły, że główny kierunek poszukiwań – czyli kto był źródłem przecieku o akcji Centralnego Biura Antykorupcyjnego – wyprowadził komisję na manowce. Po pierwsze, dlatego że trudno o dowody winy. Po drugie, mało który widz rozumie sens stawianych przez posłów pytań.
Tymczasem media łakną krwi. Stacje telewizyjne nie po to transmitują spektakl, by wiało nudą. Starcia w komisji winny być ostre, zwroty akcji dynamiczne, a lobbyści branży hazardowej rzuceni tłuszczy na pożarcie!
Dziennikarze z dnia na dzień żyją nadzieją – jeśli Donald Tusk zawiódł, to może Sobiesiak coś powie? A jeśli nie on, to Rosół już na pewno się ugotuje! Nie jestem pewien, czy tak będzie.
Gdy ze sceny na Wiejskiej zeszli główni polityczni bohaterowie afery hazardowej, komisja zmuszona była zająć się tym, co w niej, moim zdaniem, najważniejsze, czyli procesem legislacyjnym i pieniędzmi. Trudne zadanie, zwłaszcza gdy brak wiedzy. A co gorsza, okoliczności towarzyszące próbom wprowadzenia na polski rynek wideoloterii jako żywo zaczynają przypominać scenariusz filmu Stanisława Barei pt. „Miś”.

Koszt wideoloterii

Jest w nim scena, w której prezes klubu sportowego Tęcza, Ryszard Ochódzki, tłumaczy producentowi filmowemu Janowi Hochwanderowi, po co jest słynny słomiany miś.
„Otóż nikt nie wie, po co”, mówi Ochódzki. I dodaje: „Więc nie musisz się obawiać, że ktoś zapyta. Bo to jest miś społeczny w oparciu o sześć instytucji, który sobie zgnije”.
Wykład kończy refleksja: „Prawdziwe pieniądze zarabia się tylko na drogich, słomianych inwestycjach”.
Jeśli uważnie przyjrzeć się nadwiślańskim realiom, po 29 latach od premiery filmu niewiele się zmieniło. Budujemy jedne z najdroższych w Europie autostrad, które po kilku latach nadają się do remontu. Przez 13 lat system informatyczny Zakładu Ubezpieczeń Społecznych kosztował nas 3 mld zł, a w końcu okazało się, że ZUS nie ma nawet dostępu do kodów źródłowych. Otwarte fundusze emerytalne miały zapewnić nam wygodną starość. I choć zebrały na rachunkach ponad 100 mld zł, luksusowo mogą się czuć jedynie właściciele prywatnych powszechnych towarzystw emerytalnych, zarządzających przyszłymi świadczeniami. I nikt nie pyta, po co to wszystko.
Z pracami nad ustawą hazardową od 2006 r. było podobnie. Stając przed komisją śledczą, premier Jarosław Kaczyński, minister Wojciech Jasiński i wiceminister Paweł Szałamacha zgodnie oświadczyli, że wspierając działania Totalizatora Sportowego, których celem było stworzenie warunków prawnych do wprowadzenia wideoloterii, nie mieli zamiaru przysporzyć zysków prywatnej spółce obsługującej narodowego monopolistę w dziedzinie gier liczbowych.
Celem było wyłącznie zapewnienie budżetowi dodatkowych przychodów, ograniczenie szarej strefy i umocnienie monopolu państwa. A zajmowali się tym ludzie honoru, do których premier i rząd mieli pełne zaufanie. W przeciwieństwie do osobników powiązanych z sektorem prywatnym.
Były szef zespołu prawnego w Totalizatorze Sportowym, Grzegorz Maj, którego, jak się okazuje, przez dwa lata pomawiano, iż w 2006 r. przy wsparciu Przemysława Gosiewskiego napisał nowelizację ustawy hazardowej, dowodził, że propozycje te były wielce korzystne. Powoływał się przy tym na powstałe w spółce opracowania i ekspertyzy.
Posłowie nie dociekali, w czym rzecz. A szkoda. Pobieżny ogląd przekazanych komisji dokumentów wskazałby, że z tymi ekspertyzami różnie było. Np. w jednym ze znanych mi dokumentów Totalizatora Sportowego z początku 2006 r. stwierdzano: „O ryzyku finansowym związanym z wprowadzeniem wideoloterii na rynek Polski świadczyło wycofanie się w 2003 r. z projektu instalacji wideoloterii amerykańskiej firmy PGS, partnera Polskiego Monopolu Loteryjnego”.
W innym piśmie wewnętrznym z tego okresu pisano: „Warunki obowiązującej umowy z GTech praktycznie uniemożliwiają przeprowadzenie przetargu na dostawę systemu wideoloterii, czyli wybranie najbardziej optymalnego dostawcy pod względem cenowym, jak i technicznym”.
W korespondencji z 8 grudnia 2006 r. skierowanej do wiceministra finansów Mariana Banasia prezes Totalizatora Sportowego Jacek Kalida i członek zarządu Sławomir Łopalewski pisali o dodatkowych wpływach z wideoloterii „na poziomie liczonym w miliardach złotych”.
Nic to nie dało. Resort finansów pozostał niewzruszony taką argumentacją. Nie chciał zgodzić się z obietnicą miliardów w zamian za miliardowe inwestycje. Wiemy o tym z pisma wysłanego przez członków zarządu Totalizatora 12 grudnia 2006 r. na ręce minister Gilowskiej.
Panowie Kalida i Łopalewski stwierdzają w nim wyraźnie: „Wdrożenie przez Totalizator Sportowy wideoloterii jest to koszt na samym początku ok. 200-300 mln euro. Dopiero po 3-5 latach będą znaczne wpływy do budżetu”.
Zarzucają przy tym resortowi finansów, że jego propozycje nie zostały poparte koniecznymi analizami prawnymi, finansowymi i technologicznymi. Wolno domniemywać, jaka w tych dniach była temperatura sporu między partnerami. Przy czym dokument, o którym mowa, skierowany został na biurko Zyty Gilowskiej bez pośrednictwa Ministerstwa Skarbu Państwa.
Znalazła się w nim uwaga, że autor pierwotnego tekstu ustawy „jest z zewnątrz”. I jakby nie dosyć tego, członkowie zarządu państwowego monopolisty skarżą się, że niektóre proponowane rozwiązania „ograniczą znacznie możliwości Totalizatora Sportowego w zakresie konkurencji na rynku hazardu w stosunku do operatorów prywatnych”! Innymi słowy, zarzucają resortowi finansów obronę interesów właścicieli automatów o niskich wygranych.
W załączonej do korespondencji „Informacji na temat rynku hazardu w Polsce” prezes Kalida stwierdza wyraźnie: „W okresie od lutego 2004 do czerwca 2006 służby celne i policja wykryły i zabezpieczyły 6627 nielegalnych automatów (dla porównania – tych działających legalnie jest ok. 20 tys., pozostałe wg naszych szacunków ok. 120-150 tys.)”.
Nie sposób zweryfikować liczby 120-150 tys. nielegalnych jednorękich bandytów. Wydaje się ona fałszywa. W ubiegłym roku według oficjalnych danych resortu finansów w Polsce zainstalowanych było ok. 55 tys. tych urządzeń. A wielu z nas miało wrażenie, że są one wszędzie.
Posługiwanie się przez jednego z uczestników procesu legislacyjnego starymi, niepewnymi bądź mocno przesadzonymi informacjami nie budziło ani wczoraj, ani dziś niepokoju. Ot, normalny spór, w którym państwowy monopolista wytoczył najcięższe działa.
Gdy 11 stycznia 2007 r. wiceminister Banaś w piśmie do prezesa Kalidy odrzucił większość uwag zgłoszonych przez niego w grudniu, pięć dni później zastępca szefa Kancelarii Prezydenta, minister Robert Draba, przesłał mu pismo prezesa Totalizatora z prośbą o zajęcie stanowiska. Takie bywają kulisy stanowienia prawa w Polsce.
Kogo obchodzą procedury, ustawy i rozporządzenia? Gdy jest potrzeba, angażuje się wszystkich krewnych i znajomych królika, by miał kto popychać w rządzie lub na Wiejskiej konkretne rozwiązania.
W pewnym sensie miał rację Ryszard Sobiesiak, gdy atakując przed sejmową komisją (i przed kamerami telewizyjnymi) system, mówił o lekceważeniu przez polityków opinii i ekspertyz powstałych poza resortami i Totalizatorem Sportowym. Po co ustawa regulująca lobbing, skoro mało kto z niej korzysta?
W takim klimacie wszystko jest możliwe. Minister Zyta Gilowska w 2007 r. wstrzymała zapał władz Totalizatora Sportowego, bo jej podwładni policzyli, że wprowadzenie na polski rynek nowej formy ciężkiego hazardu oznacza wydatek rzędu minimum 1,9 mld zł. Jeśli dodamy do tego szacowany w tamtym czasie na 800 mln zł planowany wydatek spółki na budowę Stadionu Narodowego i Narodowego Centrum Sportu, okaże się, że dla państwowego monopolisty byłby to ciężar nie do udźwignięcia.
Skąd bowiem Totalizator Sportowy pozyskałby 2,7 mld zł w ciągu kilku lat? Z kredytów, o których wspomniał w trakcie przesłuchania Grzegorz Maj? Z przychodów, z wideoloterii?
W mojej ocenie, plany władz Totalizatora Sportowego z początku 2007 r. bardziej przypominały pomysły bohaterów „Misia” niż fachowy business case. Co prawda planowane w miliardach złotych inwestycje Totalizatora odpowiadały żywotnym potrzebom społeczeństwa, lecz na straży pieniędzy publicznych stała minister Gilowska, która nie wdając się w szczegóły, uznała, że zmiana ustawy zgodnie z życzeniami zarządu Totalizatora Sportowego i liczona w miliardach złotych inwestycja w wideoloterie to zły pomysł.
Promotorom takich rozwiązań przyszło w 2007 r. pogodzić się z myślą, że nie wystarczy mówić z przejęciem o chęci służenia Polsce. Trzeba jeszcze wiedzieć, co się robi. I ile to kosztuje.
Premier Jarosław Kaczyński mógł wierzyć, że dziarscy i ideowi młodzieńcy spod znaku Prawa i Sprawiedliwości zrobią porządek w hazardzie i innych obszarach gospodarki. A jednocześnie mógł nie wiedzieć nic o spółce GTech i motywach, które przyświecały władzom Totalizatora.
W 2009 r. premier Donald Tusk znalazł się w podobnej sytuacji. Nie miał pojęcia, jakie było tło afery hazardowej. I nie sposób go o to winić. Minister finansów Jan Vincet Rostowski z telewizji dowiedział się, że ma ustawowe uprawnienia względem narodowego monopolisty w dziedzinie gier liczbowych. Uznano to za rzecz oczywistą. Szef resortu finansów nie zajmuje się drobiazgami.

Obywatele czy lobbyści

Nie sądzę, by posłowie zechcieli wyciągnąć wnioski z dotychczasowych poczynań i zmierzyli się z pytaniem o granicę między legalnym a nielegalnym lobbingiem. Między tym, co obywatelowi w relacjach z politykami wolno, a czego nie. Nie spodziewam się też oceny działalności resortu finansów i szefa CBA, Mariusza Kamińskiego, któremu kolejni świadkowie zarzucają kłamstwa i manipulacje.
Nie wiem, czy posłów zainteresują nieprawidłowości w procesie stanowienia prawa, bo to wymaga od nich wiedzy i wysiłku. Zapewne niektórzy z nich już wiedzą, że w aferze hazardowej nic nie jest tak oczywiste jak w październiku 2009 r. Że coś, co z pozoru wydawało się deliktem legislacyjnym, przy bliższym oglądzie traci na ostrości.
O ileż bogatsi bylibyśmy w wiedzę o przyczynach i kulisach zdarzeń, gdyby komisja śledcza, zamiast dociekać, kto kogo zna, wpadła na pomysł zorganizowania konfrontacji biznesmena Ryszarda Sobiesiaka z ministrem Jackiem Kapicą. Przecież to są główni antagoniści. A wszystko sprowadza się do sporu, czy rację miał resort finansów, forsując w latach 2008-2009 dopłaty, czy też Sobiesiak i Kosek, którzy zwalczali je, jak mogli i jak umieli.

Wydanie: 07/2010, 2010

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy