Czyli przypadek Jacka Dębskiego Największe głupstwo zrobiłem, przyjmując do nauki zawodu Jacka Dębskiego, późniejszego prezesa RSW, a po drodze dyrektora i likwidatora Łódzkiej Fabryki Papierosów i Polmosu, a w końcu ministra sportu. Koleżanka mojej żony z pracy wielokrotnie prosiła żonę, bym zatrudnił syna jej przyjaciółki. Chłopak był po studiach i nie mógł znaleźć pracy. Przyjąłem go na praktykę z zamiarem wykształcenia na depeszowca. Zaczął terminować pod okiem doświadczonego depeszowca i dobrego reportera Waldemara Uchmana. Praca w redakcji nie jest radosną indywidualną twórczością, przebiega pewnym ustalonym rytmem ujętym w ramy tzw. harmonogramu. Zebrane i napisane w ciągu dnia informacje, sprawozdania, felietony czy artykuły publicystyczne dziennikarze zobowiązani są oddać kierownikowi o ustalonej godzinie. Każdy dziennikarz ma przydzielony zakres obowiązków. Jest w nim określona dziedzina życia, którą się zajmuje, np. służba zdrowia. (…) KADROWE BRAKI SPRAWIŁY, że praktykant Jacek Dębski troszkę wcześniej niż inni wrzucony został na głęboką wodę. Zaczął samodzielnie robić depesze. Bardzo prędko wyszło na jaw, że nie czyta środka gazety. Powtarzały się tytuły, depesze PAP-owskie stały w sprzeczności z redakcyjnymi artykułami publicystycznymi, powtarzały się zdjęcia. Zdjęcie krakowskiej dorożki znajdujące się na tzw. rozkładówce, zesłane wcześniej z redakcji, znalazło się na stronie pierwszej. Kilka dni później zdjęcie tego samego drzewa znajdujące się na rozkładówce zostało powtórzone nie tylko na stronie pierwszej, ale znalazło się także na stronie drugiej. Zaniepokojony coraz częściej jeździłem późnym wieczorem do drukarni, by zawsze stwierdzić to samo: Dębski nie przeglądał i nie czytał stron zesłanych przez redakcję. Wreszcie postawiłem ultimatum – w przypadku nieznajomości zawartości środka numeru, w którym robił depesze – wylatuje. Depeszowcy, to fakt, mieli trudną pracę – ale ich klub w SDP wywalczył sobie liczne przywileje i nie pracowali, broń Boże, w każdą noc w tygodniu, a co drugą. Jacek Dębski wyrzucił się z pracy sam. 24 kwietnia 1987 r. „Express Ilustrowany” zmieniał cenę z 50 groszy na 1 zł. Zmiana ceny to zawsze mobilizacja zespołu. Wyższa cena znaczyła wyższe tempo pracy – ciekawsze informacje, artykuły, reportaże – cały szereg zabiegów zmierzających do utrzymania przy tytule dotychczasowego czytelnika. Oczywiście redakcja była poinformowana wcześniej o zmianie ceny. Odbyło się również zebranie redakcyjnego zespołu. W tzw. szpiglu, tj. książce zawierającej opis stron, znajdowało się polecenie dla redaktora depeszowego zmiany ceny, jak pamiętam, wpisane czerwonym długopisem. TEGO DNIA O GODZINIE 5 nad ranem obudził mnie telefon. Dzwonił Uchman, który w każdy wolny weekend wyjeżdżał tak wcześnie na działkę. Ponieważ przejeżdżał koło drukarni – wpadł po gazetę. Jak wszyscy w redakcji, wiedział o zmianie ceny. Niestety, cena nie została zmieniona. Maszyna rotacyjna wydrukowała już 10 tys. egzemplarzy. Poleciłem drukarni zatrzymać maszynę. Uchmanowi nakazałem odsunąć od pracy Dębskiego. Zmieniono cenę. Ale co zrobić z 10 tys. wydrukowanych egzemplarzy? Papier był wtedy materiałem deficytowym. Obowiązywała reglamentacja. Poprosiłem drukarzy o ręczne przystemplowanie ceny na wydrukowanych egzemplarzach. Drukarze żądali 1 zł za przestemplowanie jednego egzemplarza. Zaczęły się targi przez telefon, czas płynął. Wynegocjowałem 60 gr od egzemplarza. Oczywiście z Jackiem Dębskim odbyłem tego ranka przykrą rozmowę kończącą jego staż w „EI”. Później wszędzie rozpowiadał, że zwolniłem go na polecenie SB, bo przygotowywał się, wykorzystując farbę z drukarni, do sitodrukowego wydania nielegalnej gazety. Na początku 1990 r. Jacek Dębski, już jako przewodniczący Łódzkiego Koła Unii Polityki Realnej, zażądał całej strony w gazecie dla swej partii. Odesłałem go do Biura Ogłoszeń. Na początku lutego na ul. Sienkiewicza przed budynkiem, w którym mieściły się redakcje, stanęła trzyosobowa pikieta z transparentem „Prasa kłamie”. Jeden koniec transparentu trzymał Jacek Dębski, drugi Andrzej Terlecki, związany wtedy z KPN. Trzeciej osoby nie znałem. Strasznie się tej pikiety przerazili niektórzy dziennikarze „EI”. Delegacja pracowników przyszła mnie prosić, abym zgodził się na te publikacje. Dla świętego spokoju zgodziłem się oddać pół strony raz w tygodniu. Z pewnymi zastrzeżeniami, ponieważ zgodnie z obowiązującym Prawem prasowym za treść artykułów odpowiedzialność ponosił redaktor naczelny. 26
Tagi:
Adam Lewaszkiewicz








