Motocyklowy odjazd

Motocyklowy odjazd

Za jazdę czarnym harleyem oddadzą wszystko. Nawet swoje organy

Silniki wyją na najwyższych obrotach. Ścigacze pędzą, gnane mocą ponad stu koni. Znikają za zakrętem szosy. Za chwilę oznajmiają rykiem powrót motoru. Tak jeżdżą dawcy organów. Kiedy dochodzi do zderzenia, rozpryskują się jak smugowy pocisk. Z motocyklisty nie ma co zbierać.
Po obu stronach szosy wylotowej z Brodnicy tłum gapiów obserwuje harce jeźdźców w czarnych skórach. Wielu z nich ma na głowach zamiast kasków bandany (chusty). Przyjechali tu na zlot. Jazda na jednym kole to popisowy numer posiadaczy szybkich „japończyków”. Szosa nie jest zamknięta. Motocykle mijają samochody niczym słupki slalomu. Zielone kawasaki rusza z piskiem. Kilkaset metrów dalej przednie koło unosi się do góry. Młody chłopak w kombinezonie ze wzmocnieniami i w kasku puszcza kierownicę. Wyrzucony do tyłu siłą odśrodkową toczy się po asfalcie jak manekin. Jego pojazd traci równowagę. Koziołkuje. Tłum nieruchomieje, po czym rusza w stronę leżącego motocyklisty. Ten podnosi się z asfaltu i rozgląda niepewnie wokół. – Nic mi nie jest. Co z motorem? – pyta nadbiegających kolegów. Warte 10 tys. zł kawasaki leży na poboczu. Strzaskane owiewki, wyrwane teleskopy i kałuża oleju. Właściciel pochyla się nad nim, ogląda uważnie jak rannego konia. Maszyna jest teraz najważniejsza. Choć sam przed chwilą otarł się o śmierć.

Łykacze komarów

– Możemy pogadać, ale nie pisz bajerów, że rodzimy się w siodle i mamy benzynę zamiast krwi. Ja jeżdżę, bo lubię łykać komary – mówi Śruba, otwierając drzwi garażu. Przypomina podtatusiałego urzędnika. Pseudonim zawdzięcza znajomości każdego detalu motocykla. Jeździ na harleyu i żyje z niego.
Siadamy przy stole zawalonym częściami. Nie każdy może tu wejść. Nie wolno robić zdjęć. Śruba nie chce reklamować swych mustangów. Czarny harley, którego dotykam, wart jest 150 tys. zł. Stojąca obok niego maszyna to 50 tys. dol. Czeka na nią klient w Holandii. – Ściągnąłem go z Rosji za 5 tys. papierów. Stał w stodole na wsi. U nich najlepiej kupować na wiosnę, gdy nie mają co jeść – śmieje się Śruba – ale to się kończy. Miałem już gościa z tamtej strony. Zamówił harleya. Kupił go, by postawić na wystawie w swym sklepie z ciuchami.
Śruba przygodę z motocyklem zaczynał jak większość 40-latków. Najpierw komarek, potem wueska lub junak i wreszcie ten jedyny. Składany czasami przez lata. Najważniejszy. – Może odejść żona, zabrać dzieci, mogą mi zlicytować chałupę. Dopóki jego mam, nic mnie nie złamie. Zawsze mogę wsiąść i odjechać. Gdybyś mi go chciał zabrać, zabiłbym cię – mówi, patrząc mi w oczy.
Orzeł ma 20 lat. Przyjechał do Śruby czarnym dnieprem. Marzy, by dosiąść yamahy. – Mogę tylko śnić. Jestem bezrobotny i gdyby nie kumple, nie wyprowadziłbym dniepra z garażu. Głównym sponsorem Orła jest Robert. Od maja do września dźwiga półtusze w islandzkiej rzeźni. – W Islandii wyciągam 50 tys. zł, ale gdy targam półtusze, nie myślę o szmalu, tylko o mojej yamasze i chłopakach. Wsiadasz, przekręcasz kluczyk i jesteś wolny. To kręci. Ci, z którymi jeżdżę, są jak rodzina. Pomagamy sobie. Tak też jest, kiedy wracamy z trasy. Kilka lat temu rozwalił się kumpel z Wągrowca. Musieli mu amputować nogę. Zebraliśmy pieniądze na protezę, która zgina się kolanie. Koleś jeździ dalej. W sobotę na zlocie zbieramy pieniądze na dom dziecka.
W sezonie robią nawet 10-12 tys. km. Niektórzy jak Wojtek z Warszawy co tydzień wyruszają za granicę na międzynarodowy zlot. Jeżdżą, bo jazda jest czymś magicznym. Nie da się tego zrozumieć bez włożenia na grzbiet czarnej skóry i pognania na stalowym rumaku przed siebie. – Za każdym razem, gdy wsiadam na swoją suzi, czuję, jak drżą mi lędźwie. Podnieca mnie. Dlatego często zabieram po drodze laski. Jak się nacieszą wiaterkiem, skręcam w las. Suzi nie jest zazdrosna. Wie, że liczy się tylko ona – opowiada Zbychu spod Warszawy. Ma trójkę dzieci, ale od 20 lat jest samotnym jeźdźcem. Jego żona nie lubi suzi. Dlatego w piątek, w dzień jej imienin, zostaje sama. Zbychu odpala motor i rusza na zlot do Brodnicy.
W Toruniu przed starą kamienicą mruczą dwa harleye. Niecierpliwią się. Piotr i Asia czekają na dwie córki. Też jadą do Brodnicy. Ale całą rodziną. Piotr jest elektronikiem. Na utrzymanie zarabia szyciem skórzanych kombinezonów i naprawami motocykli. Pomaga mu w tym żona. – Czasami po pracy wsiadamy na motocykle i jedziemy do Gdańska. Wypijamy kawę i wracamy. Motocykl jest tym, co zbliża ludzi. W moim domu przy stole siedział członek duńskiej rodziny królewskiej i Francuz zarabiający na życie sprzątaniem ulic. Każdy przyjechał na swoim motocyklu. Rozumieliśmy się doskonale – opowiada Piotr.
Asia jest szczupła. Trudno uwierzyć, że 300-kilogramowy harley w jej drobnych dłoniach zmienia się w potulnego baranka. – Zaczynałam w wieku 16 lat na wuesce. Poznałam Piotra. Złożył mi harleya. Jeździliśmy zawsze razem. Nasza córka Kasia ma dziś 17 lat. Gdy miała trzy latka, zabierałam ją na każdy zlot – samochodem. Z Małgosią było tak samo. Dziewczyny podrosły, więc z ulgą odstawiłam auto. Moje córki powtarzają, że mogą nie mieć niczego, ale muszą mieć motocykle.
Na zlotach często można spotkać motocyklową dziatwę. Czasami maluchy przyjeżdżają przywiązane ekspanderami do swych ojców.

Zlotowiska

Na Motokemping w Brodnicy ciągną motocykliści z całej Polski. Impreza zaczyna się w piątek, kończy w niedzielę. Na prawie trzy dni kemping nad jeziorem Niskie Brodno zamienia się w namiotową osadę. Przypomina kowbojskie obozowisko. Każdy jeździec i jego wierzchowiec są znakowani na wjeździe przez członków ochrony. To dla bezpieczeństwa i wyeliminowania gapowiczów. Za wjazd trzeba płacić. – Tegoroczny zlot jest jubileuszowy, dziesiąty. Nigdy nie było poważniejszych problemów. Bójka, bijatyka to normalna rzecz. Tylko raz przyjechała tu policja. Przekazaliśmy im faceta uzbrojonego w dwa noże. Popił tęgo i zaczął się dziwnie zachowywać – mówi Grzegorz Grabowski, organizator brodnickiej imprezy. – Nie mamy większych problemów z uczestnikami zlotu. W ub.r. zatrzymaliśmy kilku za jazdę po pijanemu, ale w sumie na terenie miasta zachowują się poprawnie – twierdzi komisarz Mirosław Dąbrowski z brodnickiej drogówki. Zabezpiecza paradę motocykli, która przyciąga tłumy brodniczan.
– Przeżywamy to co roku. Hałas bywa uciążliwy. Ale to wielka atrakcja – mówi emeryt obserwujący przejazd. – Tu nic się nie dzieje. To jedyna duża impreza. Doskonała okazja do promocji miasta – twierdzi stojący obok niego nauczyciel z miejscowej szkoły.
Ale z promocjami przy tego typu imprezach bywa różnie. W 1997 r. w Giżycku kilkuset uczestników zlotu starych motocykli rozniosło lokal Tequila. Pogonili z niego 150 gości. Wojennym łupem był zapas alkoholu, który wynieśli do ostatniej butelki. Policja nie interweniowała. Na szczęście nikt nie zginął. Kilka lat temu do Szczecina zjechało tysiące motocyklistów. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Jeździli po mieście, jak chcieli. Połamane ręce, nogi, porozbijane motocykle. Motocyklowy Grunwald – taką opinię ma zlot w Gnieźnie, gdzie spotyka się nawet 2 tys. wojów. Do rozróby doszło również w sierpniu ub.r. w Szklarskiej Porębie. Choć Brodnica ma opinię spokojnej i można tu posłuchać koncertów znanych zespołów rockowych, na terenie kempingu czuwa 25 ochroniarzy. Wspierają ich klubowi koledzy. Na ten zlot przyjeżdżają zarówno właściciele trójkołowców, yamah czy harleyów wartych 100 tys. zł, jak i dosiadający junaków, eshaelek, a nawet simsonów. Są wśród nich bezrobotni, biznesmeni, lekarze i studenci. Ale to, co robią, gdy nie noszą czarnej skóry, nie ma znaczenia. Tu panuje pełny luz. – Ma ładny tyłeczek, musi się odwrócić – trzej wstawieni jeźdźcy rozmawiają o zaletach barmanki. – Odwróć się, kochanie – proszą dziewczynę. Ta kasuje pieniądze za zamówioną kawę i staje na chwilę tyłem do motocyklistów. Chłopcy biją brawo. W pobliżu dwie ogniste, seksowne brunetki słuchają z uwagą dwóch naprutych facetów. – Żona ciągle chce, żebym ją pie…. Zawsze tak samo, a ja mam dość. Przychodzę zmęczony z roboty. Wstaję w nocy do beczącego dzieciaka. Jestem nieszczęśliwy. Pragnę uczucia, nie seksu. Ty mi je dasz – mówi jeden z podpitych do swej towarzyszki, patrząc zamglonym wzrokiem. – A ja ci dam trzy rzeczy na „p”, proponuje drugiej dziewczynie jego kolega. Bierze ją za rękę i idą w stronę namiotu.
Motocykliści mają wzięcie. – Może być niski i pryszczaty, ale jak jedzie, to przebieram nogami i marzę, by się zatrzymał – opowiada Elwira, jedna z przydrożnych panienek. Takie jak ona stają przed zlotami na poboczu szosy i czekają.
– Na co dzień to szare myszki. Grzeczne dzieciaki. Dla nich to haj. Potem miesiącami chwalą się, że zaliczyły macho na motorze. Znam się na tym. Od 20 lat jestem żoną motocyklisty. Wielu z nich to wspaniali ludzie, tylko trzeba ich poznać – zapewnia podczas rozmowy przy namiocie pewna kobieta.
Bogate kluby fundują czasami swym członkom na imprezy usługę z agencji towarzyskich. Motocykliści jak kawalerzyści potrafią jeździć i bawić się z fantazją. W ub.r. nad jednym z mazurskich jezior grupa harleyowców spotkała się na zamkniętej imprezie. Balowali na urodzinach kolegi. Postanowili sprawdzić wytrzymałość pomostu. Wjechali na niego wanem. Samochód razem z pasażerami i pomostem zwalił się do wody.
Zbliża się wieczór. Przy metalowym płocie odgradzającym kemping od szosy zebrał się tłum miejscowych. – W przyszłym roku będę jednym z nich. Składam junaka w stodole. Była robota w polu i nie zdążyłem. Na następny raz nie odpuszczę – zarzeka się rolnik spod Brodnicy. – Dziewczyna jest wściekła, bo nie złożyłem wuefemki na zlot. Zabrakło kasy. Na następny zlot będzie gotowa. Usiądę z nimi przy jednym stole – mówi Adrian. Ma 22 lata, jest bezrobotny. O tej porze trudno znaleźć miejsce przy stołach rozstawionych na kempingu. – Cienias. Wymięka już przy czwartej flaszce siwuchy – śmieje się potężne, umięśnione chłopisko, patrząc, jak jego kompan od kieliszka, zataczając się, próbuje znaleźć drogę do namiotu. Na asfaltowym placu ryk motoru miesza się z okrzykami obserwujących mad maksy, czyli kręcenie się wkoło motocyklem przy zablokowanym przednim kole. Tylna opona rozgrzewa się i dymi. Ryk silnika. Smród spalonej gumy. Chmura gęstego, żółtawego dymu. Im większa, tym lepsza. – Nigdy tak nie katowałem motocykla. Czasami kładziesz się na matę, chcesz spać, a taki warchoł wstaje od ogniska i dymi – ocenia jeden z harleyowych weteranów popisy rozebranego do połowy młodzieńca. Za godzinę ryk motorów ustanie. Noc należy do bluesa. Gra kapela Zdrowa Woda.

Twardzi i brutalni

– Piją tęgo, rozrabiają ostro. Nie przepuszczą żadnej kobitce. Samotni jeźdźcy, współcześni kowboje, renegaci, zadymiarze. Tak często się nas postrzega – mówi Mariusz z Torunia. – Jesteśmy bardzo zróżnicowanym środowiskiem. Świat motocykli w Polsce zaczął rozkręcać się w latach 70., a to, co jest dziś, ma niewiele wspólnego z atmosferą tamtych lat – dodaje Robert z Bydgoszczy. Jest jednym z weteranów, którzy rośli razem z kolejnymi budowanymi przez siebie motocyklami. Kiedy zaczynał, harleya można było kupić za pół litra wódki od chłopa. – Jechałeś na wieś i przywoziłeś cacko – wspomina. – Właściciel był szczęśliwy, że pozbywa się złomu. Pieściłeś to potem nocami. Czasami przez lata. Ale jak ruszałeś w trasę, czułeś, że jest twój. Pieniądz zdemoralizował nasze środowisko. Nie ma już wielkiej rodziny na dwóch kołach. Dziś liczy się nie to, na czym jeździsz, tylko za ile jeździsz. Nigdy nie wsiadłbym na taki „kredens”, ale on kosztuje 100 tys. zł, a to wyróżnia – mówi Mariusz z Torunia, wskazując na lśniący wiśniowym metalikiem trójkołowiec. Dla takich jak on czy Robert robi się coraz ciaśniej w motocyklowym światku. – Jeżdżę na zloty, gdzie są imienne zaproszenia. Spotykamy się w 90-100 osób. Jak położę kask na placu manewrowym, to wiem, że mogę przyjść za trzy dni i znajdę go w tym samym miejscu – zapewnia Mariusz. Wśród motocyklistów są tacy, którzy trzymają rozmontowane na zimę maszyny w ciasnych mieszkaniach w blokach, ale i tacy, którzy kupują harleya, by był ozdobą salonu. – Białe kołnierzyki ciągną na lawetach za wanami harleya tylko po to, by wystawić go na zlocie. Paradować przez jeden dzień w skórze. Wierz mi, że gdybyś wszedł do willi takiego frajera, zobaczyłbyś najpierw ubłocone kowbojskie buty – zapewnia Robert.
Zamiast willi frajera odwiedziłem gabinet jednego z podwarszawskich biznesmenów. – Lubię, kiedy mój harley jest przy mnie. Czasami odpalam go, żeby usłyszeć, jak pracuje – wyjaśnia obecność motocykla w swoim gabinecie właściciel dużej piekarni. Jeździ od pół roku. Nie odważył się do tej pory na żaden zlot. Jego przewodnikiem po świecie motocykli jest Marek, właściciel kawasaki. – Niech się facet cieszy – usłyszę później od niego – znamy się. Nie wypadało odmówić, ale on nigdy nie będzie jednym z nas. Wierzy w siłę pieniądza, a nie swojego motocykla.
Świat jednośladów z lat 70. zmienił się nie tylko za sprawą pieniądza. Łatwość pokonywania granic spowodowała, że Polską zainteresowały się gangi motocyklowe działające dotychczas w zachodniej Europie. Wiele mówi się o tym w środowisku, ale w rozmowie z dziennikarzem wszyscy zastrzegają anonimowość. – Nie chcę, żeby mnie najechali. Jakby skończyło się na gipsie, byłbym szczęśliwy – stwierdził jeden z rozmówców. Matecznikiem grup chcących zdominować środowisko jest południe Polski. Doskonały grunt do werbunku mają m.in. na Śląsku. Wielu młodych górników za odprawy kupiło motocykle. Silni, młodzi, sfrustrowani bezrobotni szukają sposobów na odreagowanie. Znajdują je, rozwalając na ryczących maszynach zloty. Wojną o podział terytoriów dowodzą białe kołnierzyki. Gra idzie o duże pieniądze. Barwy, zasady podobne do reguł dawnych bractw czy zakonów są czasami pretekstem do walki, w której chodzi o brudny pieniądz. – Broń, narkotyki, dziewczyny. Otrzymujemy zlecenia z różnych grup przestępczych. Chętnie nas wynajmują. Wiedzą, że facet na motorze załatwi każde zlecenie. Jak trzeba, znajdzie klientów na prochy albo przy… tym, którzy za dużo gadają. Na razie nikt nie ostrzeliwuje dyskotek pancerfaustami, jak to było swego czasu w Danii. Ale i u nas zanosi się na ostre balety – twierdzi Arek. Ma 43 lata i rodzinę. Jest bezrobotny. Kolega motocyklista z Poznania proponował mu handel narkotykami. Arek często nie ma na benzynę. Odmówił. Zerwał kontakty z Poznaniem. Zmienił towarzystwo. Ale coraz mniej jest miejsca dla motocyklowych dinozaurów. Ustępują pola przemocy i czarnym jak ich kurtki biznesom.
Na kempingu w Brodnicy świta. Dla większości towarzystwa to ciężki, skacowany poranek. Najtrudniej będzie wrócić tym, którzy wczoraj katowali motocykle. Jak dojechać na spalonej gumie? Niektórzy muszą zostawić maszyny u organizatora. Po powrocie do domów zdejmą czarne skóry. W poniedziałek założą banalne ciuchy i zaczną zarabiać. Na nowe opony, na nowy zlot. Na motocykle. Za jazdę oddadzą wszystko. Nawet swoje organy.

 

Wydanie: 2002, 27/2002

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy