Muzyka na ciemny czas

Muzyka na ciemny czas

Zaczyna się ciemny czas, polska noc polarna, rekordowe serie dób w pełnym zachmurzeniu, smog zalega w dolinach i śmierdzi palonym plastikiem, trzeba się wcześnie budzić, żeby coś uszczknąć z dnia, ale organizm nieubłaganie wpada w początek sezonowej depresji i nie reaguje na budzik – „senność gęsta jak śnieg i krążąca jak śnieg”, co to w miastach pada, ale nie zalega, topnieje jak wola życia, a góry zabiela, choć nie widać, żeby padał, bo i samych gór nie widać, niski pułap chmur, niżowy poziom intelektu, dusza więdnie, moc karleje, niewiele jest sposobów na to, żeby się podnieść. Ani widu, ani słychu, bo ptaków już nie ma śpiewających, a te, które zostały, potrafią tylko popiskiwać z głodu lub wykrakiwać ciemność, jeszcze więcej ciemności, która nie otula, tylko kładzie się jak folia na zwłokach (ojciec przed śmiercią mówił: „Zimno mi, przykryjcie mnie folią”, a ja nie wiem, czy słowa już mu się myliły, czy do końca zachował swój czarny humor). Ludzkość wymyśla sobie pociechy na przekór, joie de vivre, hygge, gemütlich – wełniane skarpety, herbata z imbirem i lektura przy kominku, wspólnotowość przedświąteczna, rodzinność wigilijna i ludyczność sylwestrowa – wszystko dlatego, że w stadzie łatwiej się ogrzać, łatwiej też ciemność zagadać. Ale cóż ma począć mizantrop? Największą pomyłką natury zdaje się fakt, że ludzie nie zapadają w sen zimowy. Ale cóż ma począć mizantrop? Największą pomyłką natury zdaje się fakt, że ludzie nie zapadają w sen zimowy. W hibernacji tętno zwalnia po wielekroć, więc organizm się starzeje wielokrotnie wolniej, a zatem, choć przesypialibyśmy pół życia, żylibyśmy dłużej, w dodatku zawsze w słońcu, od pierwszych smardzów do ostatnich opieniek, na wiosnę zawsze szczupli, jesienią otłuszczeni, dzieci rodziłyby się bezboleśnie we śnie, bez sezonów grzewczych bylibyśmy zdrowsi, żyli, a potem znikali bez śladu węglowego, przez co Ziemia nie miałaby nam za złe istnienia, świat obyłby się pewnie i bez wojen, bo dobrze wyspany człowiek łatwiej trzyma nerwy na wodzy, a i czasu na zbrojenia szkoda, skoro żadna zadyma nie może trwać dłużej niż pół roku. Narciarze jeździliby sobie latem po lodowcach, których jęzory opadałyby do samych kurortów, wszak efekt cieplarniany także majaczyłby dopiero jako złe przeczucie ekologów futurystów. Barłogu i gawry zamiast chleba i igrzysk! Czemuż się, ewolucjo, aż tak pomyliłaś? Czemu, Zły Demiurgu, tak z nas zakpiłeś? No nic, rzeczywistocha każe nam przetrwać do wiosny na jawie, a zatem najcięższe tygodnie nadciągają, zaciężne oddziały ciemności i chłodu, producenci antydepresantów mają swój złoty utarg.  Szukam pociechy w widokach zastępczych, muzyki też słucham więcej, skoro świat się schował i przyroda ucichła. Jednym z moich ulubionych, niezawodnych sposobów na przeżycie listopada, czasu, gdy tylko licho nie czuje się śpiące, jest Bielska Jesień Jazzowa. Festiwal o pierwszorzędnej, światowej randze, stworzony na początku XXI w. przez Tomasza Stańkę, a po jego śmierci prowadzony przez jego córkę Annę. Jako dyrektorka programowa z dużą odwagą dba o różnorodność gatunkową, puryści mogą więc narzekać na „za małą zawartość dżezu w dżezie”, ale dla melomanów otwartych na muzyczne transgresje to jest święto.  Tegoroczną edycję wedle zamysłu Anny Stańko zdominowały kobiety – w siedmiu z ośmiu koncertów były liderkami zespołów, tylko występ duetu improwizatorów Fred Frith/Susana Santos Silva siłą rzeczy obył się bez muzycznego „przywództwa”. Za Fritha (na zdjęciu) skądinąd dyrektorce szczególnie dziękuję, to za sprawą jego płyt w młodości otworzyłem się na awangardę, którą nazywałem wtedy patetycznie „muzyką totalną”, występ zaś jego kwartetu gitarowego sprzed ćwierćwiecza do dziś uważam za swoje największe przeżycie koncertowe.  Działy się w Bielskim Centrum Kultury rzeczy frapujące i stylistycznie rozpostarte nad wyraz – zaproszona przez Teoniki Rożynek Monika Brodka wydobywała smugi dźwiękowe z widelców i kamertonu, Aleksandra Tomaszewska przewodziła 18-osobowemu męskiemu bigbandowi, Kasia Pietrzko przełamywała swoją słynną nieufność wobec „kobiecego jazzu” wespół z koreańską perkusistką Sun-Mi Hong, diaboliczna pianistka Myra Melford żeniła ogień z wodą w żeńskiej supergrupie m.in. z fenomenalną gitarzystką Mary Halvorson – jak co roku o tej parszywej porze Bielsko było światową stolicą jazzu. Pretenduje także do bycia Europejską Stolicą Kultury za pięć

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 48/2023

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok