Myliłem się w ocenie Polaków

Myliłem się w ocenie Polaków

Często mówi się o asymetrii zainteresowań. Rzeczywiście Polacy nie interesują Czechów tak bardzo jak Czesi Polaków?

– Gdy mowa o zainteresowaniu inną kulturą, u nas na pierwszym miejscu jest kultura angloamerykańska. Niestety, to Ameryka jest największym eksporterem tzw. kultury popularnej. Ale fascynacja Anglią w Czechach była zawsze. Może dlatego, że mamy świetnych tłumaczy, może dzięki muzyce popularnej. Z różnych powodów orientowaliśmy się na Anglię. Na Niemcy oczywiście również. Mniej na Francję. Polska była zawsze gdzieś na piątym lub szóstym miejscu. Dosyć daleko.

A Rosjanie? Ciągle inspirują czeskich twórców?

– Jeśli już, to popularna w Czechach jest rosyjska literatura XIX w. Współczesną mało kto u nas zna. Rosyjskiej muzyki współczesnej nie zna prawie nikt. Choć w latach 90. rosyjski rock był bardzo ciekawy, do Czech jakoś w ogóle nie trafił. Rosyjskie filmy nie są w zasadzie wyświetlane. Znany jest Michałkow i na nim znajomość rosyjskiej kinematografii u nas się kończy.

Pamięta pan pierwsze spotkanie z Polską?

– Bardzo sobie Polskę obrzydziłem. Nawet do końca nie wiem dlaczego. Byłem tu, kiedy miałem 16 lat, w 1983 r. Odwiedziłem Kraków. Miałem wtedy poczucie, że ten kraj jest brzydki, w sklepach nic nie ma, nie rozumiałem ludzi. Byłem zagubiony. Od tamtego czasu nie byłem w Polsce aż do 2005 r. Przez lata w ogóle jej nie zauważałem. Jedynie słuchałem polskiego rocka: Republiki, Lady Pank, progresywnych kapel z lat 80. Zainteresowałem się Polską, kiedy ona zainteresowała się mną. Z czasem ta miłość stała się wzajemna. Teraz sobie nawet myślę, że jestem propagatorem polskiej kultury w Czechach.

Czesi i Słowacy nie przyjeżdżali nad polskie morze? Tłumacz literatury polskiej i przyjaciel Polski Václav Burian opowiadał, że kiedy był mały, jeździł z rodzicami nad Bałtyk. Przecież genialna historia „Wiklinowe fotele” Dominika Tatarki opowiedziana jest przez narratora na bałtyckiej plaży.

– Nie jeździłem nad polskie morze. Urodziłem się w Pradze. Odkąd pamiętam, mieliśmy możliwość wyjazdów do Jugosławii – odległość taka sama jak nad Bałtyk, ale morze chyba o 20 stopni cieplejsze. Nad Bałtyk jeździło się co najwyżej do wschodnich Niemiec, ale tam warunki pogodowe były takie same jak w Polsce.

Podkreśla pan w wywiadach, że pana mistrzami są Pedro Almodóvar i Woody Allen. Ma pan polskich mistrzów?

– Oczywiście. Niezmiennie jest nim Andrzej Wajda – niezwykły, potrafi tworzyć tak dobrze, mimo że robi to już tyle lat. U Wajdy można ciąg­le coś odkrywać. Często oglądam „Człowieka z marmuru” i „Człowieka z żelaza” – to rzeczy strukturalnie bardzo mi bliskie. Jest tam postać, która czegoś poszukuje – i na podstawie tego powstaje film. „Człowiek z żelaza” to niecodzienne połączenie rzeczywistości i fikcji. Często oglądam filmy Wajdy, kiedy zaczynam pisać scenariusz. Ze względów edukacyjnych.
Bardzo lubię też Wojciecha Smarzowskiego. Już od „Wesela”. Lubię wszystkie jego filmy, czego nie mogę powiedzieć o Krzysztofie Kieślowskim. Znam „Trzy kolory”, „Podwójne życie Weroniki”, „Dekalog”. To filmowiec, którego twórczość znam, ale z którym jakoś się mijam.

Czym dla pana jest dobry polski film?

– Podobają mi się polskie dramaty, potraficie je robić. Nawet „Wesele” Smarzowskiego jest wielką komedią, ale smutną. Dosyć późno uświadomiłem sobie, że Polacy przekazują w swoich filmach wyjątkową filozofię. Tak bardzo wierzą w film, że nie boją się stawiać w nim najtrudniejszych pytań, bo wierzą, że film je uniesie. To macie wspólne z Rosjanami, którzy również nie boją się robić wielkich filmów opierających się na fundamentalnym filozoficznym pytaniu. Jeśli film jest dobrze zrobiony, to uniesie te pytania.

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 40/2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy