Kolaudacje filmowe stanowiły okazję do słownej bijatyki. Były emocje, trzaskanie drzwiami, ale nikomu nie działa się krzywda Mieczysław Wojtczak – w latach 70. szef kinematografii w randze wiceministra kultury; jako radca polskiej ambasady w Moskwie (1984-1989) przyczynił się do ożywienia wymiany kulturalnej między oboma krajami. Autor książek: „Kronika nie tylko filmowa” (2004), „Zdobywanie Moskwy” (2006), „O kinie moralnego niepokoju… i nie tylko” (2009) i najnowszej „Wielką i mniejszą literą. Literatura i polityka w pierwszym ćwierćwieczu PRL” (2014), wszystkie opublikowało Studio Emka. Podczas świąt czy dni wolnych telewizje prześcigają się w powtarzaniu „Samych swoich”, „Jak rozpętałem II wojnę światową” i „Potopu”. Na co dzień w którymś programie można obejrzeć „Stawkę większą niż życie” albo „Czterech pancernych”. Czym nadawcy przyciągnęliby telewidzów, gdyby nie te filmy? Jednocześnie wbija się ludziom do głowy, że PRL to był czas zniewolenia, czarna dziura i ocet. Pan współorganizował ówczesne życie kulturalne, proszę powiedzieć: robiło się coś czy nie? – Zacznę od początku, czyli od roku 1944. Polska kinematografia wyszła z wojny na zero. Nie było prawie nic. Prawie, bo zostało chyba 17 kin. Zniszczono wszystkie studia, wytwórnie, nie zachowała się żadna aparatura. „Czołówka” przywiozła do kraju dwie kamery. To wszystko! I kiedy zapadła decyzja o tworzeniu kinematografii w Łodzi, najpierw robiono wyłącznie filmy dokumentalne i kroniki. Ale panował wielki głód kultury. Wielki. Ludzie chodzili na te kroniki. Dość szybko zaczęła powstawać sieć prywatnych kin. Żeby zrozumieć, jak było, trzeba sięgać do zapisków z epoki, dokumentów. I ja tak zawsze robię. Idę za radą Leona Kruczkowskiego, który już w 1956 r., na zjeździe Związku Literatów Polskich, mówił, że jeśli ktoś będzie pisać o kulturze tamtych lat, musi korzystać z archiwów, wracać do ówczesnych czasopism. Dokumenty z epoki najlepiej pokazują, jak szybko wszystko się rozwijało. W 1945 r. mijało pół wieku od pierwszego publicznego pokazu filmu braci Lumiere… – Tak, w Europie i na świecie świętowano, a u nas czym mogliśmy to obchodzić? Chociaż „Suitę warszawską” – kapitalny film – oglądał prezydent Truman.„Suita warszawska” z 1946 r., przypomnijmy, to impresja na temat powracającej do życia stolicy. Taki poetycki dokument. – Ale oprócz filmów dokumentalnych już w 1945 r. zaczęły się pojawiać filmy fabularne. Radzieckie oraz zachodnie, i to najlepsze, bo Zachód sprzedawał je tanio, chcąc pomóc zaraz po wojnie. A ludzie chcieli oglądać. Wszystko, także krytykowaną potem przez władze „przedwojenną szmirę”. Najlepsze lata kina Ludzie chcieli oglądać, a władze wychodziły temu naprzeciw. Środek PRL to chyba najlepsze lata naszego filmu. Skąd tyle troski rządzących o rozwój kina, kultury w ogóle? Przecież ona była na zbyt wysokim poziomie, żeby służyć za narzędzie indoktrynacji społeczeństwa. – Znowu trzeba wrócić do początków i przypomnieć sprawę upowszechnienia oświaty i kultury. Dla władz Polski demokratycznej to było najważniejsze zadanie. Inwestowano w budowę szkół, tworzenie uczelni, umożliwienie młodzieży robotniczej, chłopskiej zdobycia wykształcenia. No i w kulturę. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu stworzono sieć kin objazdowych. Nie żałowano pieniędzy. Film docierał do każdej wioski. To umacniało zainteresowanie kinem. A szybko się okazało, że miał kto u nas robić filmy, bo twórcy nie tylko przybyli ze Wschodu – zgłaszali się też przedwojenni ludzie kina, z Antonim Bohdziewiczem, Leonardem Buczkowskim i Jerzym Zarzyckim na czele. Oni nadawali ton i, co ciekawe, zarówno w środowisku filmowców, jak i pisarzy szybko pojawiły się głosy, że kultura nie powinna być towarem rynkowym, ale służyć ludziom. Czyli twórcy zaczęli sugerować, żeby nie iść w stronę… – …dochodowości, prywatności, tylko żeby to uspołecznić. Początkowo podjęto próbę uspółdzielczenia kinematografii, ale kiedy państwo zaczęło dawać duże pieniądze, powstawały studia filmowe, kupowano sprzęt, rosły dotacje, spółdzielnie straciły rację bytu. Nie chcę być jednostronny w ocenie. Oczywiście rozpoczął się też proces wkraczania państwa w sztukę. To już się zaczęło w 1947 r., gdy powstawały „Zakazane piosenki” Buczkowskiego, „Ulica Graniczna” Aleksandra Forda czy „Ostatni etap” Wandy Jakubowskiej – wszystkie te filmy zostały dobrze przyjęte na Wschodzie i na Zachodzie. Kiedy do kin weszły „Zakazane piosenki”, naród walił jak jasna cholera i nagle
Tagi:
Małgorzata Kąkiel









