Na początku był krzyk i ogień

Na początku był krzyk i ogień

Połączył ich pożar w hali Stoczni Gdańskiej. Wzięli ślub

Nazywają siebie parą pożar-pożar, bo gdyby nie tragedia w hali stoczni osiem lat temu, pewnie nigdy by się nie poznali. On i ona, Agnieszka z Pruszcza Gdańskiego i Marko z Gdyni. W samym momencie katastrofy nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu, nie spotkali się też w szpitalu – Marko leżał w Siemianowicach na Śląsku, a Agnieszka w Trójmieście. Po raz pierwszy zobaczyli się rok po pożarze, w podbydgoskim Szteklinie na wyjeździe poparzeńców. Przemknęły wtedy Markowi przed oczami zielone martensy Agnieszki, zielone buty jak sen, jedyny punkt zaczepienia. A potem była jeszcze ostatnia pożegnalna dyskoteka. Zostali sami na sali, bo wszyscy już się dobrali w pary. Gdy on poprosił ją do tańca, odmówiła, tylko popatrzyła mu w oczy i coś się z nim stało. Już wówczas poczuł, że jest mu pisana. Żadna tam superlaska, zwyczajna dziewczyna w rozciągniętym swetrze, bez makijażu, z krótkimi włosami, trochę zahukana, niepewna, jeszcze dziecko.
Przez następny rok ciągle się mijali w przelocie na integracyjnych spotkaniach z psychologami, adwokatami i lekarzami. Zaczął już nawet powoli ją zapominać, gdy zadzwonił ktoś ze Stowarzyszenia Osób Poparzonych w Hali Stoczni i zaproponował wyjazd do Pragi. Poszedł, sprawdził listę i na rezerwowej zobaczył jej nazwisko. Gdy wsiadł do autobusu, już tam była, sama, na siedzeniu pod oknem.
Po Pradze nie umiał bez niej żyć. Kiedy pojechała z klasą do Francji, stęskniony wyjechał jej naprzeciw. Pociąg złapał w Laskowicach Pomorskich i przeszukał cały, przedział po przedziale. Gdy ją w końcu odnalazł, nawet się nie zdziwiła, tak jakby zdarzyła się najoczywistsza rzecz na świecie.
Przez następny rok spotykali się już systematycznie o 6.30 rano na przystanku kolejki w Gdyni-Orłowie. W pogodę i niepogodę spacerowali nad morzem, przysiadali na ławkach i rozmawiali. Potem on odprowadzał ją na godz. 8 do liceum plastycznego i pędził do swoich obowiązków. Zaś w weekendy wpadali do Cafe nr 5 w Sopocie. Mieli tam swój ulubiony pokoik ze stołem, świecą i kubkiem gorącej herbaty. Dziś też chcieli mnie tam zaprosić, ale lokal, jak na złość, był zamknięty.

Oswajanie koszmaru

Agnieszka uważa, że miała wiele szczęścia, ponieważ przerażony tłum wyniósł ją na zewnątrz płonącej hali niczym piórko. Ściśnięta tak, że nie mogła oddychać, płynęła w powietrzu, a wokół krzyczeli, płakali, wyli, histeryzowali ludzie, wyciągając błagalnie ręce, z których skóra schodziła jak papier. Ogromny podmuch ognia, tuż przy wyjściu, rzucił ją na trawnik, pozbawiając na chwilę przytomności. Obudził ją wilgotny chłód trawy i pierwszy, swędzący, nieprzyjemny ból. Machinalnie zdjęła z puchnących palców pierścionki i podeszła do stojącej taksówki, mówiąc: „Do Pruszcza, proszę”, ale kierowca zawiózł ją do lekarza.
Gdy ona z popalonymi na filc, śmierdzącymi włosami siedziała na korytarzu stoczniowego szpitala, z jego okien wciąż mogła obserwować płonącą halę. W tym ogniu gdzieś był Marko. Pożar zastał go na środku sali. Nie zdążył nawet dobiec do drzwi, gdy paliły się już ściany i sufit. Przerażony tłum powalił go na podłogę i pewnie by zadeptał, gdyby ktoś nie krzyknął, że trzeba się odsunąć, gdyż na ziemi leżą ludzie. Ten jeden, anonimowy, wielki głos uratował mu życie… Potem pamięta jeszcze tylko strażaka, który przecinał kraty piłą, a uwięzieni ludzie panikowali, że lecące spod niej iskry spotęgują ogień. Jakiś człowiek w rozpaczy przebiegł mu dosłownie po głowie, zrywając czapkę. Gdzieś zgubił zegarek, którego gumowy pasek się stopił, zostawiając na przegubie wypalony ślad. Wywleczony w ostatnim momencie, półprzytomny, w policyjnej nysce trzymał na kolanach zaczadzoną dziewczynkę, wątłą, kruchą, z kręconymi blond włosami, bez żadnego skaleczenia, piękną jak śpiąca lalka…
Chociaż zaraz po tragedii psychologowie, terapeuci i lekarze nalegali, oni nie potrafili o tym mówić. Skupiali się raczej na teraźniejszości, na opatrunkach, przeszczepach, rehabilitacji, bólu. Marko przeszedł aż pięć poważnych operacji i 70 zabiegów. Przez dwa lata nosił na rękach specjalne rękawiczki uciskające. Z młodego, sprawnego chłopaka nagle został inwalidą (dziś III grupy, bez prawa do świadczeń), a mimo to nie tragizował. Tragizowali zdrowi. Bywało, że rozhisteryzowane matki wpadały na oddział i krzyczały do córek: „Jezu, jak ty wyglądasz, włosy masz całe popalone, twarz zeszpeconą! Jak ty będziesz dalej żyć?!”. Jedna z nich zarządziła nawet, by jej latorośli rozczesano włosy pod narkozą. Lekarze też nie zawsze umieli ukryć przerażenia. Agnieszka pamięta, że podczas zmiany opatrunku jej doktor zawsze odwracał głowę, aby nie patrzeć.
– Dziś mógłby już spojrzeć – śmieje się, wyjmując z rękawiczek dłonie bez żadnej blizny. Marko też pokazuje swoje, choć są pokancerowane, zaczerwienione i szorstkie.
– Ten pieprzyk przeniesiono mi z uda razem z płatem skóry – żartuje zawadiacko.
To, że teraz tak swobodnie o tym rozmawia, jest zasługą swoistej terapii, jaką przeszli razem z Agnieszką. Dopiero po trzech latach od pożaru, gdy już się dobrze nawzajem poznali, zaczęli ostrożnie analizować tamte emocje. Najpierw było jedno słowo, jakieś luźno rzucone wrażenie, potem słowa zaczęły łączyć się w zdania. Powoli, mozolnie oswajali zamknięty w sobie koszmar.
– Może to niesamowite – mówią – ale przełom nastąpił dopiero rok temu, gdy zaproszono nas do telewizyjnej audycji. Razem z ekipą pojechaliśmy na miejsce tragedii i chociaż byliśmy tam wiele razy, dopiero wówczas wydarzyło się coś naprawdę. Nagle cały świat przestał istnieć, nie widzieliśmy ani kamer, ani dziennikarzy, byliśmy tylko my, nasz strach, nasz ból, nasze przerażenie i nasza bezradność, która nam obojgu od pożaru sznurowała usta. To była nasza wizja lokalna, tylko my znamy jej prawdziwą wagę.

Wreszcie razem

Pierwszy raz Marko oświadczył się Agnieszce zaraz po maturze, ale odprawiła go z kwitkiem. Potem systematycznie ponawiał próby, nie zrażając się kolejnymi odmowami. W tym czasie wzajemnie uczyli się siebie. To dzięki niej zrobił wieczorową maturę, kupił komputer i zainteresował się grafiką. To ona wprowadzała go w świat sztuki, wcześniej mu nieznany. On w zamian obwoził ją na swoim czarnym motorze po całej Polsce, zapraszał na dyskoteki i do kina. Powtarzał, że jest piękna, a ona rozkwitała z dnia na dzień.
Kiedy latem tego roku wreszcie zgodziła się na małżeństwo, najpierw był wniebowzięty, a potem się zdenerwował. Z ceremonii ślubnej najbardziej pamięta to zdenerwowanie, kiedy biegał po zakrystii. Uspokoił się dopiero, gdy dosiadł swojego czarnego suzuki, a welon Agnieszki płynął mu nad głową niczym biała chmura.
W podróż poślubną wybrali się do Grecji, oczywiście motorem. Pokazują mi opasły album, w nim zdjęcia z dzikich biwaków, plaż i opuszczonych pasterskich chat. Nie stać ich było na wytworne hotele z basenem i sauną. Zresztą nawet o nich nie marzyli.
Niedługo po powrocie Marko został zwolniony z zakładu pracy chronionej, gdzie pracował jako monter urządzeń wentylacyjnych. Nawet nie dano mu czasu do namysłu, decyzja zapadła z dnia na dzień. Nieoczekiwanie trafił na bruk z górą niezapłaconych rachunków, z wakacyjnymi długami i studiującą żoną na utrzymaniu. Po pierwszym załamaniu wziął się w garść i dosłownie cudem znalazł nowe zajęcie w małej firmie poligraficznej, właśnie jako grafik. Chociaż pracuje od świtu do nocy i zarabia zaledwie tysiąc złotych, nie narzeka, bo zawsze mogłoby być gorzej. Tego dystansu wobec przeciwności losu nauczyła go przeżyta tragedia.

  1. miesiąc

„Życie tak piękne, choć krótkie jest”, śpiewał potem zespół Golden Life, w jednej z piosenek poświęconej ofiarom pożaru w hali stoczni. Dla kogoś, kto nie przeżył żadnego koszmaru, te słowa mogą wydawać się banalne. Lecz dla Agnieszki mają niezwykły ciężar.
– Kiedy szłam na ten „pożar”, wspomina, strasznie się zadręczałam, że nie zdążę wykonać projektów do szkoły, a potem w szpitalu, gdy sobie o tym przypomniałam, zachciało mi się śmiać z samej siebie, że mogłam się przejmować takimi głupstwami…
Przeżyty koszmar nie tylko ich połączył, ale też nadał ich życiu inne, istotniejsze punkty odniesienia. Pamięć tamtej pułapki wyzwoliła w nich potrzebę przestrzeni. Kochają rozległe krajobrazy, motocykl, wiatr we włosach i umykający spod kół asfalt. Za rok, dwa, gdy odłożą trochę pieniędzy, chcą pojechać do Hiszpanii, ale najbardziej marzą o Stanach. – Przejechać taką niekończącą się autostradą przez prerię, to byłoby coś – wzdychają zachwyceni. Nawet swoje mieszkanie tak urządzili, by nie przytłaczało ich nadmiarem. Szafy w ścianach, żadnych półek, bibelotów, przesady, tylko lustra „powiększające” rozmiary ich kawalerki.
W życiu są minimalistami. Nie mówią o karierze, pieniądzach ani luksusie. Potrafią cieszyć się drobiazgami. Zwłaszcza we wzajemnych relacjach pielęgnują szczegół. Swoje bycie razem liczą miesiącami, mija właśnie 77. miesiąc ich znajomości. 12. dnia każdego miesiąca na pamiątkę pierwszego spotkania robią święto, obdarowując się nawzajem. Wystarczy jabłko, czekolada, a gdy skromne finanse pozwolą – wypad do kina czy do ulubionej kawiarenki. Dzisiaj Marko zdumiał Agnieszkę po raz kolejny, zostawiając jej na stole liścik, a wiadomo, że nie cierpi pisać.
Oboje nie znoszą też fanfaronady, przesady, pompy. Pewnie dlatego nie wzięli udziału w tegorocznej mszy w kościele św. Brygidy, poświęconej ósmej rocznicy pożaru hali stoczni.
– Bez naszej zgody w ostatnim momencie przeniesiono uroczystość z godz. 18.30 na 11 rano, psując w ten sposób cały klimat spotkania – mówią zdenerwowani. – Tymczasem on był najważniejszy, zawsze potem szliśmy do pubu, aby powspominać, pogadać, zobaczyć innych. Niepotrzebne nam widowisko z zatrzymywaniem ruchu, gapiami, VIP-ami, kamerami, bo to pozór, tym boleśniejszy, im więcej wokół nas obojętności.
Chociaż świat pamięć ma krótką, w nich do końca żyć będzie cień tamtej tragedii.
– Przez kilka lat pracowałem nad tym, aby Agnieszka wreszcie zaczęła się uśmiechać – mówi Marko w zamyśleniu, patrząc na żonę. A ta tylko kiwa głową, przyznając, że już nie potrafi śmiać się jak dawniej z byle czego.


Pożar w hali stoczni wybuchł 24 listopada 1994 r. tuż po koncercie rockowej grupy Golden Life. Poparzonych zostało ok. 300 osób, a siedem straciło życie. Od początku podejrzewano podpalenie. Jednak do tej pory nie ustalono sprawcy. Zarzuty postawiono jedynie odpowiedzialnym za zapewnienie bezpieczeństwa. Sprawą zajął się gdański sąd. Jednak dwukrotnie zawieszano postępowanie, raz z powodu choroby oskarżonego, drugi raz z powodu zatrzymania jednego z sędziów za jazdę po pijanemu. Niedawno proces wznowiono. Niektórzy poszkodowani sami wystąpili do sądu, ubiegając się o odszkodowanie. Występujący w reportażu Marko Wasilewski procesował się sześć lat.

 

Wydanie: 2002, 50-51/2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy