Na Podlasiu każda wieś mówi innym językiem

Na Podlasiu każda wieś mówi innym językiem

Kiedy piszesz szczerze, pokazujesz się przed czytelnikiem także z niezbyt miłej i ułożonej stronyIgnacy Karpowicz – prozaik i tłumacz, pochodzi z Białegostoku. Debiutował w 2006 r. powieścią „Niehalo”. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike. W 2010 r. otrzymał Paszport „Polityki”. W 2014 r. ukazała się „Sońka”, w której autor zabiera nas na swoje ukochane Podlasie. Premiera opartej na tej książce sztuki odbyła się 27 marca w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Igor Grycowski, bohater „Sońki”, trafia na podlaską wieś prosto z samochodu, który, jak piszesz, pochodzi „stamtąd”, czyli z Niemiec. Nie masz wrażenia, że Polacy nawet dziś czują wobec Niemców swego rodzaju syndrom sztokholmski? – W pewnym sensie tak. Nie ulega wątpliwości, że Polacy zazdroszczą Niemcom. Zachodni sąsiedzi są od nas bogatsi, a komunizm panował tylko w NRD. Nie oznacza to, że puszczamy w niepamięć zdarzenia z przeszłości i wymazujemy zło, jakiego doświadczyliśmy z ich strony. Pamiętamy np. o Grunwaldzie, rozbiorach i II wojnie światowej. W książce użyłeś sporo zwrotów z podlaskiej gwary, nazywanej nieraz językiem chachłackim. Niektóre słowa mnie jednak zdziwiły. Ja spotkałem się z określeniem „toukanica”, a nie, jak napisałeś, „taukanica”. Dla niewtajemniczonych: chodzi o ziemniaki. – To jest właśnie w tym języku – o którym ja mówię, że rozmawiam „pa prostu” – najpiękniejsze. Praktycznie każda wieś mówi nieco inaczej. Występują swego rodzaju regionalizmy w regionalizmie. Wiele słów pamiętam oczywiście z dzieciństwa, ale przed umieszczeniem ich w książce konsultowałem się z Pawłem Grzesiem. To mieszkaniec Gródka w powiecie białostockim, członek stowarzyszenia Villa Sokrates. Można więc powiedzieć, że użyłem odmiany gwary charakterystycznej dla Gródka i okolic. Rozumiem, że „pa prostu” rozmawiasz od dziecka. – Zanim przeniosłem się do miasta, czyli przed pójściem do zerówki, mieszkałem w Słuczance, niewielkiej wsi niedaleko Królowego Stojła, gdzie toczy się akcja „Sońki”. Moi rodzice pracowali, więc spędzałem mnóstwo czasu z dziadkami, którzy oczywiście mówili „pa prostu”. Później kontakt z tym językiem był już coraz mniejszy. Po polsku rozmawiałem w szkole i z rodzicami w domu. Do dziś jednak pamiętam wiele zwrotów i gdy ktoś mówi „pa prostu”, prawie wszystko rozumiem. Ponad 40 lat temu do głównego nurtu przedostała się „Konopielka” Edwarda Redlińskiego. A potem długo, długo nic. Jak twoi warszawscy znajomi, którzy pierwszy raz stykają się z chachłackim, podchodzą do tego języka? – Uzupełnię tylko, że dwa lata temu Krzysztof Gedroyć wydał wspaniałą powieść „Piwonia, niemowa, głosy”, w której zagościła podlaska mowa. Książka nie zdobyła jednak ogólnopolskiego rozgłosu. Co do warszawskich znajomych, to dla nich ten język jest równie egzotyczny jak jakieś afrykańskie narzecze. Niby Podlasie tak blisko, ale przepaść ogromna. Ci, którzy już wcześniej kojarzyli, że istnieje coś takiego jak język chachłacki, nie spodziewali się, że jeszcze ktokolwiek go używa. Oczywiście nie jest on już tak silny jak w pokoleniu moich dziadków, ale mimo wszystko jeszcze występuje. Czy uważasz, że w najbliższych dekadach wymrze śmiercią naturalną? – Niestety tak. Dzieci posyłane do szkół z dodatkową nauką języka białoruskiego, takich jak ta w Hajnówce, uczą się nie gwary dziadków, ale literackiego białoruskiego. Może więc warto przypominać chachłacki? Na przykład pisząc powieści wyłącznie w tym języku. – Myślę, że nie znalazłyby one odbiorców. Nakład mógłby sięgnąć 50 egzemplarzy. Gwara żyje w przekazach ustnych, nie w książkach. Wielu z nas po raz pierwszy o II wojnie światowej słyszało od dziadków. Wiadomo, że szkoła szkołą, ale w opowieściach rodzinnych te wojenne tematy stale się przewijają. – To prawda. Moja prababcia mówiła, że były dwie wojny: z Sowietami i z Niemcami. Mama zawsze odpierała, że to nieprawda, bo ją w szkole uczyli, że wojowaliśmy tylko z Hitlerem. Kiedy mówienie o 17 września 1939 r. przestało być zakazane, mama przyznała, że prababcia miała rację. O wojnie opowiadała też babcia. Że mało nie zginęła, gdy uciekała przed myśliwcem, który ostrzelał jej wieś. Tuż obok niej przeleciały pociski. Pomysł na książkę też zrodził się ze wspomnienia. Znany malarz, a prywatnie twój wuj Leon Tarasewicz, powiedział ci, że w Królowym Stojle mieszkała podczas wojny dziewczyna, która zakochała się w Niemcu. – Od razu poczułem do niej sympatię. Szczególnie że wiem, jak paskudne są niewielkie wiejskie wspólnoty. Każdy, kto odbiega od normy i ma inny

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2015, 2015

Kategorie: Kultura