Nagi gest Kozakiewicza

Nagi gest Kozakiewicza

Anita Lipnicka i John Porter

Wyżej razem nie podskoczymy. Co mogliśmy zrobić w duecie, zrobiliśmy

– Smutno wam?
John Porter: – Dlaczego? Bierzemy życie takim, jakie jest. Raz słońce, raz deszcz.
Anita Lipnicka: – Dziś, gdy rozmawiamy, jest akurat deszcz. Ale czy smutno?

– Pytam o smutek, bo wasza najnowsza, pożegnalna płyta „Goodbye”, która lada dzień trafi do sklepów, jest właśnie taka trochę deszczowa, nostalgiczna. A już czytam w serwisach plotkarskich, że rozstajecie się jako para, a nie jako duet artystyczny.
JP: – No tak, to jest bardzo „inteligentny” sposób odbierania naszej współpracy przez kolorowe gazety, które nie wiedzą, o czym piszą. Prawda jest oczywiście taka, że przestajemy nagrywać pod szyldem Lipnicka/Porter. Teraz zamierzamy iść osobnymi ścieżkami. Jednak bynajmniej nie w życiu prywatnym.
AL: – Zresztą początkowo nasza współpraca miała polegać na jednorazowym projekcie, który nazwaliśmy „Nieprzyzwoite piosenki”. Jakoś się to przeciągnęło i trwało pięć lat. Teraz doszliśmy do wniosku, że czas, aby powrócić do solowych sytuacji. Dlatego właśnie „Goodbye”, bo żegnamy się w tym składzie. Na to się składa wiele przyczyn. Począwszy od tej prozaicznej – jak zorganizować się rodzinnie i logistycznie, żeby nasze dziecko nie było bez opieki, gdy razem znikamy z domu i jedziemy na koncert, a skończywszy na osobnych potrzebach muzycznych, które zaczęły się pojawiać. A poza tym wyżej razem nie podskoczymy, bo sufit nad nami wisi dość nisko. Co mogliśmy zrobić w duecie, zrobiliśmy. Mimo prób, by wejść na rynek zachodni, nie znaleźliśmy nikogo, kto byłby chętny nam w tym pomóc. Polski show-biznes ma w nosie takie aspiracje.
JP: – W Polsce taka muzyka, jaką gramy, nie jest po prostu promowana w mediach, a krytycy nie wiedzą, jak ją sklasyfikować. Od razu wrzuca się ją do szufladek „niszowa”, „smętna”, „poetycka”. A ja wcale nie uważam, że jak coś jest nostalgiczne, to znaczy, że jest smutne, bo tak zasugerowałeś. To są dwa różne stany emocjonalne. Grać nostalgicznie to czasem znaczy uprawiać sztukę, która każe ci się zatrzymać, zastanowić, skupić na czymś innym. Ale jeśli już pytasz o smutek, to najbardziej smutna jest polska rzeczywistość kulturowa.

– No dobrze, ale wasza pierwsza płyta okazała się dużym sukcesem, druga też. Staliście się mieszkańcami masowej wyobraźni, byliście na okładkach popularnych pism.
JP: – Jasne, płyty były dobrze przyjmowane, krytycy je chwalili, z jakichś powodów nasz związek wzbudzał powszechne zainteresowanie, ale to wszystko. Mimo to nie ma nas za wiele w radiu, w telewizji, a ludzie, którzy zajmują się organizacją koncertów, też od nas uciekają, mówiąc: wy jesteście tacy „artystyczni”, więc nie ma biznesu.
AL: – Mam wrażenie, że trochę się boją nas zapraszać.

– To, co mówicie, jest oskarżeniem polskiego show-biznesu o marazm i schlebianie marnym gustom. Jest aż tak źle?
AL: – Jest źle. Polski rynek muzyczny, w sensie organizacyjnym, przeżywa okres stagnacji. Myślę, że dużo nowego się tu przeciera, ale nie ma którędy przedostać się do potencjalnego odbiorcy – media i firmy fonograficzne dają ciała, nie doceniając inteligencji i ambitniejszych oczekiwań społeczeństwa. Inna rzecz, że artystom coraz trudniej jest na tym rynku funkcjonować, ponieważ coraz bardziej odczuwalna jest nasza odseparowana od świata pozycja. Mimo że dawno już skończyliśmy przygodę z komuną, cień tamtej mentalności wciąż się nad Polską unosi.

– W jakim sensie?
AL: – W takim, że nadal żyjemy jakby za żelazną kulturową kurtyną. Coraz więcej napływa do nas muzyki i sztuki z Zachodu, tyle że nie jest to handel wymienny. Od nich chłoniemy, co się da, a sami tkwimy w swoich koleinach i nawet nie za bardzo mamy realne możliwości podzielić się ze światem tym, co tutaj tworzymy. Myślę, że przełom nastąpi dopiero wówczas, gdy internet stanie się głównym medium. Bo tam, w wirtualnej przestrzeni, łatwiej o przenikanie się kultur, granice się zacierają, znikają ograniczenia.
JP: – W internecie rynek muzyczny żyje innym życiem. Nie jest ustawiany, kreowany ani wymyślany. Tymczasem dziś w polskim show-biznesie panuje kult tzw. osobowości. Jednak nie takich jak Andy Warhol, który coś znaczył, był kimś, coś wnosił do popkultury, ale byle jakich, miernych, komiksowych. Możesz nie umieć nic, ale jak dobrze zatańczysz na lodzie, to cię kupią i będą wielbić.
AL: – Dam prosty przykład. Tygodniowo dostajemy mnóstwo telefonów w różnych sprawach. Jednak na ogół są to propozycje typu: pani Anito, zatańczy pani z gwiazdami? A może pani coś ugotuje na wizji? Albo poopowiada o dziecku i karmieniu piersią? I to jest żałosne, bo okazuje się, że nie ma gdzie zaprezentować się ze swoją twórczością, jest natomiast miejsce na opowiadanie o pierdołach.

– Jednak kiedyś na okładce popularnego magazynu pokazaliście się nago w miłosnym uścisku.
AL: – To był taki gest Kozakiewicza dla mediów, żeby się wreszcie od nas odczepiły. W stylu: macie, co chcieliście, zszokowani? Teraz już nie wykonalibyśmy podobnej wolty.
JP: – Zresztą to nie miałoby sensu. Brzuchy nam urosły i cześć. Natomiast bardzo poważnie podchodzimy do płyty
„Goodbye”, bo mimo wszystko jest to odważny krok. Rzucamy się z tą osobistą produkcją w tę popkulturową papkę, skaczemy w nieznane. Uważam, że tak trzeba robić. Ryzykować, zwłaszcza jeśli za tym idzie wewnętrzne przekonanie, że zrobiliśmy to z własnej potrzeby, a nie pod publikę. Jest wielu artystów, którzy siedzą z założonymi rękami i odcinają kupony od dawnych sukcesów. My tak nie chcemy.

– Dlaczego jest, jak jest? Minęły prawie dwie dekady tzw. wolnego rynku, więc nasz show-biznes miał czas, by okrzepnąć.
JP: – Jednak podczas tych prawie 20 lat od 1989 r. Polska nadal jest w ogonie świata. Zamiast przejść konieczną transformację, chcemy ją wyprzedzić i bierzemy to, co najgorsze. Mój najmłodszy syn gra na perkusji i ciągle ma nadzieję, że będzie mógł zarabiać na życie jako muzyk. Ma zespół, ale nie ma się gdzie pokazać, bo media wolą dziś promować różne gwiazdki bez talentu, a nie zajmować się pokazywaniem ambitnych propozycji.

– A może to jest tak, że ludzie po prostu wolą chałę?
JP: – A mają jakiś wybór? Włączasz radio i masz: jeb, jeb, jeb! Rządzi sieczka.
AL: – Tutaj nie ma wyboru. W porównaniu z naszym rynkiem ten brytyjski wygląda nieco inaczej – tam także promuje się chałę, bo wszędzie na świecie znajdą się ludzie, którzy jej oczekują, ale jednocześnie, dla przeciwwagi, pokazuje się inne propozycje. W sklepach na wystawach eksponuje się płyty undergroundowe obok komercyjnych, bo panuje tam zasada, że wybór musi być dla wszystkich. Także dla tych, którzy szukają w muzyce czegoś więcej niż tylko chwytliwego refrenu. W Polsce ta oferta jest poważnie zawężona i dość tendencyjna. Na Zachodzie naprawdę mało który artysta narzeka na to, że nie ma się gdzie pokazać, bo obok świata blichtru i glamuru z powodzeniem funkcjonuje również scena niezależna.

– John, powiedziałeś kiedyś, że jednym z problemów polskiej sceny jest to, że tu nie ma rozwiniętej tradycji muzycznej.
JP: – Nie ma tradycji grania muzyki, którą my z Anitą proponujemy.

– No, ale twój Porter Band w 1980 r. nagrał wspaniałą płytę „Helicopters”, która taką anglosaską tradycję na naszym gruncie zaszczepiła. To było prawie 30 lat temu! Toż to już tradycja! Wraz z Maciejem Zembatym, też przed laty, śpiewałeś Cohena, poza tym wydałeś w Polsce mnóstwo innych płyt.
JP: – Może za 20 lat to będzie tradycja, ale teraz jeszcze nie. Do tego, żeby coś stało się tradycją, żeby na trwałe wpisało się w świadomości słuchaczy jako punkt odniesienia, trzeba czasu. Owszem, w Polsce już gra się tak, jak kiedyś w Wielkiej Brytanii, ale wciąż jesteśmy mocno spóźnieni. A całkiem niedawno słyszałem, że na jakimś koncercie Agnieszkę Chylińską ktoś pomylił z gwiazdą disco polo Shazzą. Tak to działa, na tradycję trzeba sobie zapracować, a w Polsce pracuje się w trudnych warunkach. Chociaż my z Anitą na koncertach zawsze mamy salę wypełnioną po brzegi. I dla tych słuchaczy gramy. Ponieważ nie mogą słuchać nas w mediach, słuchają nas na żywo i sięgają po nasze płyty. Więc chyba i tak jesteśmy na dość uprzywilejowanej pozycji.

– A nie kusiło was czasem, by podbić rynek jakąś rytmiczną, przebojową płytą, która zaraz wskoczyłaby na radiowe fale?
JP: – Wątpię, by to był właściwy klucz. Na płycie „Goodbye” jest kawałek zatytułowany „Old Time Radio”, da się do niego tupać nogą. Ale jakoś nie znalazł uznania w komercyjnych rozgłośniach, bo okazało się, że nie jest… znany.
AL: – Oni tam po prostu lubią piosenki, które już raz słyszeli. Jak w „Rejsie”, czyli typowo po polsku.
JP: – Dlatego do znudzenia grali kiedyś „Takie tango” Budki Suflera, bo jak Cugowski przyniósł coś nowego, to usłyszał, że ludzie wolą tamtą piosenkę i już. To jest chore, śmieszne, ale taka jest rzeczywistość eteru i wizji.

– Anito, mówisz, że w Polsce się nie da, że nadal jest tu jak w „Rejsie”. Widać, że coś cię uwiera.
AL: – Wiesz, najchętniej bym stąd uciekła.

– Dlaczego?
AL: – Bo tu jest beznadziejnie. Nie jestem patriotką, nawet przez chwilę nie byłoby mi żal stąd wyjechać, ba, nawet bym okiem nie mrugnęła, gdybym tylko miała poważny pretekst do emigracji.
JP: – Tak się tylko mówi. A kto lubi bigos i kwaszone ogórki?
AL: – Bigos zawsze mogę sobie ugotować, a ogórki przysyłałby mi mój brat. A mówiąc poważnie, nie lubię Polski za wiele rzeczy. Począwszy od pogody, która jest tu totalnie dołująca…

– No, w Anglii też nie jest za wesoło pod tym względem.
AL: – Ale tylko czasami. Generalnie angielska pogoda jest wspaniała, bo tam niemal przez cały rok jest zielono. W Polsce natomiast przez długie miesiące jest tak, jakby wszystko umarło. Smętny, szary glut.

– A życie wewnętrzne?
AL: – Jest bogate, tylko że u nas nie ma gdzie szukać inspiracji. Gdy jadę do Londynu i idę na jakąś wystawę, wracam naładowana pomysłami i wrażeniami. Tam jest o wiele większa oferta teatralna i filmowa niż w Polsce, do nas nie dociera pięćdziesiąt procent filmów, które są pokazywane w europejskich kinach, tak jakby panowała jakaś selekcja dla naszego odbiorcy. Czuję się w Polsce, jakbym żyła w jakimś zaścianku. Wszystko, co w sobie noszę, wszelkie marzenia i aspiracje, nie pochodzą z tego kraju. Nawet narzeczonego mam angielskiego, co już zakrawa na pewną obsesję! Mam także dość polskiej polityki.

– To mnie akurat nie dziwi.
AL: – Ciągłe bagno, konflikty, spory, ględzenie. Naprawdę trudno to wytrzymać, zwłaszcza że media, poza tym, że zajmują się promowaniem kiczu, żyją polityką i karmią nas nią codziennie. To naprawdę nie jest normalne ani zdrowe. Ostatnim moim aktem politycznym było pójście na wybory z nadzieją, że ci dwaj dziwni panowie, którzy ukradli księżyc, wreszcie przestaną robić, co im się żywnie podoba. Udało się.

– John, ty jesteś z wykształcenia politologiem. Zamieszkałeś w Polsce w minionej epoce i tu zostałeś. Podzielasz opinię Anity?
JP: – Anita patrzy na to z perspektywy innego pokolenia, więc tym bardziej jej ostra diagnoza daje wiele do myślenia. Osobiście uważam, że polskie przemiany, których byłem i jestem świadkiem jako człowiek „stamtąd”, są rzeczą fascynującą. Tu żyję, tworzę, to jest już mój kraj. Patrzyłem na rządy Kaczyńskich jak na jakiś egzotyczny eksperyment, a szczególnie do śmiechu doprowadzało mnie to, że jeden z nich nie miał nawet własnego konta bankowego, tylko dzielił je z mamą. No, żałosne. Teraz pojawiła się nadzieja, ale nowej władzy też nie odbieram jakoś euforycznie. To, co uderza najbardziej, to fakt, że za czasów komuny, gdy poznałem Maćka Zembatego, Jacka Kuronia i innych światłych i wspaniałych ludzi opozycji, było w tym społeczeństwie coś na kształt więzi. Rozmawiało się o czymś innym, inaczej myślało się o sprawach obywatelskich, ważna była kultura. Dziś to się rozmyło. Myślę, że polska wolność, o której tak dużo się mówi, wciąż jest kulawa, jakaś zahamowana, ograniczona. Za Kaczyńskich czasem myślałem, że już jej nie ma.
AL: – A przykład idzie z góry. Dopóki ci wszyscy panowie nie nauczą się rządzić w sposób kulturalny, szanować siebie nawzajem, zajmować się tym, do czego są powołani, dopóty nic się nie zmieni. A rządy Kaczyńskich to była demoralizująca porażka. Jaki to był przykład dla społeczeństwa? Przecież ten podły nastrój polityczny, te fatalne maniery przenikały do życia codziennego. I koło się zamyka. W takich warunkach naprawdę trudno walczyć o kulturę, za to łatwo wzrastać mizernej popkulturze.

– Anito, John słusznie zauważył, że mówisz z pozycji innego pokolenia. Tego, które w ostatnich latach masowo emigruje. Jakie to jest pokolenie?
AL: – Należę do pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków, owego Pokolenia Nic, które nie miało żadnych konkretnych odnośników. Urodziłam się w bardzo dziwnym momencie. Trafiłam na sam koniuszek komuny, a cała moja młodość była jałowa, mimo że okres dojrzewania przypadł na wczesne lata 90., kiedy w Polsce zaczynała się transformacja. Tylko że ludzie w moim wieku nie mieli wówczas żadnej wspólnej sprawy, jak choćby pokolenie Johna. Wychowywałam się w Piotrkowie Trybunalskim i największym wydarzeniem kulturowym mojej młodości były narodziny muzyki grunge, kiedy pojawiła się Nirvana. A John był hipisem, doświadczył wielkiej rewolucji w muzyce i kulturze na własnej skórze. Potem w Polsce był blisko ludzi opozycji, którzy mieli ważną ideę. Jak dziś patrzę na synów Johna, widzę w nich Europejczyków, ludzi bez polskich kompleksów, ani obciążeń. Oni chcą iść dalej, a nie oglądać się w przeszłość. I niech im rosną skrzydła!

– A przygoda z Varius Manx? Przecież to był wielki sukces, gdy z nimi śpiewałaś. Do dziś pamiętam przebój „Zanim zrozumiesz”. Zarobiłaś parę groszy…
AL: – Rzeczywiście parę. Tak naprawdę starczyło na nowy telewizor. Wtedy, gdy piosenka „Zanim zrozumiesz” leciała ciągle w radiu, ja nadal mieszkałam w Piotrkowie, chodziłam do liceum, siedziałam w tej samej ławce, jeździłam miejskim autobusem. To były początki polskiego show-biznesu, pojawiła się fala śpiewających kobiet, ludzie byli zgłodniali popu. Byliśmy pionierami, tylko że nie można o tym mówić w wymiarze pokoleniowym.

– Show-biznes do kitu, polska rzeczywistość marna…
AL: – Sytuację ratuje Ebi Smolarek!
JP: – Aż miło patrzeć na sukcesy Leo Beenhakkera…

– Chodzi mi o to, że dużo jest w was jeśli nie smutku, to goryczy.
JP: – Raczej frustracji. Przypuszczam, że nie dotyczy ona wyłącznie nas, bo wiele zawodów w Polsce przeżywa marny okres. To nie znaczy, że nasze życie prywatne i to, co robimy, jest do dupy. Myślę, że nie bardzo pasujemy do dzisiejszej rzeczywistości. Ale ja już niczego nie chcę zaczynać od nowa. Za stary jestem.
AL: – Mimo mojego rozczarowania Polską wiem, że tu jest moje artystyczne życie, i wierzę, że tu się dużo zmieni, gdy tylko zemrze pewien typ mentalności. Owszem, narzekamy, ale wynika to z tego, że mamy porównanie. Od lat pracujemy za granicą albo współpracujemy z osobami stamtąd. To naprawdę inny świat. Wiele osób, które tego porównania nie mają, być może osiąga wystarczający poziom zadowolenia. Niestety – albo stety – my wiemy, że można bardziej, więcej, lepiej. I tak staramy się żyć.
JP: – Są ludzie, którzy siedzą w swoich urządzonych w IKEA domach, oglądają telewizję i uważają, że to jest szczyt życia. My tak nie uważamy. Dlatego narzekając, zabieramy się do roboty. Anita do swojej, ja do swojej. Razem w życiu, osobno na scenie.
AL: – Planuję kobiecą płytę.
JP: – A ja męską. Tak dla odmiany.

ANITA LIPNICKA (ur. w 1975 r.) – wokalistka i autorka tekstów. Na początku lat 90. związana z grupą Varius Manx, z którą nagrała dwie płyty. W 1996 r. rozpoczęła karierę solową (pod swoim nazwiskiem wydała trzy albumy). W 2003 r. związała się z Johnem Porterem. Wspólnie nagrali dwa krążki; lada dzień ukaże się trzeci i ostatni pod ich wspólnym szyldem, zatytułowany „Goodbye”. Łącznie wszystkie jej płyty sprzedały się w ponaddwumilionowym nakładzie. Stawia to Anitę Lipnicką w czołówce najpopularniejszych artystów w historii polskiej muzyki rozrywkowej.

JOHN PORTER (ur. w 1950 r.) – muzyk, kompozytor, autor tekstów. Z pochodzenia Walijczyk. Studiował politologię na uniwersytecie w Sussex. Już wówczas zaczął grać na gitarze. Związał się z ruchem hipisowskim. W latach 70. trafił do Berlina Zachodniego, a w 1976 r. zamieszkał w Polsce (związał się wówczas z Polką i dla niej tu został), gdzie tworzy do dziś. Zaczynał jako współtwórca Maanamu, potem stworzył swoją najsławniejszą grupę Porter Band, następnie nagrywał albumy solowe. Przez ostatnie pięć lat współpracował z Anitą Lipnicką, prywatnie jego partnerką życiową.

Wydanie: 07/2008, 2008

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy