Naznaczone przedszkole

Naznaczone przedszkole

W Berlinie działa przedszkole integracyjne dla dzieci z wirusem HIV Korespondencja z Berlina Z widelcem wcale nie jest tak łatwo. – Nie słucha się – skarży się Verena. Zamiast trafiać do otwartej buzi, zawsze ląduje z boku, na policzkach albo na brodzie. Ziarenka ryżu spadają na podłogę i toczą się po wykładzinie, czasem wplątują we włosy. Verena śmieje się głośno. Dołączają Tommy i Kevin, potem reszta, nawet przedszkolanki. Cała sala jest pełna chichotu. Dzieci z piętnem Beztroski dzień w przedszkolu. Drewniane stoliki i krzesełka w salach, w wykafelkowanych na biało łazienkach rzędy kolorowych ręczniczków i kubeczków ze szczoteczkami do zębów. Na podłodze porzucone na chwilę lalki, samochodziki i pluszowe misie. A na korytarzu dziesiątki kolorowych kaloszy ubrudzonych błotem z podwórka. Kevin czy Verena, a może Jenny albo Paul? Może żadne, może wszystkie? Statystycznie co drugie dziecko z przedszkola Nestwärme w berlińskiej dzielnicy Kreuzberg jest naznaczone na całe życie. Von AIDS betroffen – dotknięte przez AIDS. To pojemne określenie. – Zarażone może być dziecko – tłumaczy Michael Janda z fundacji prowadzącej przedszkole – ale często nosicielami są tylko rodzice, a ono jest zdrowe. Tyle że nawet wtedy HIV odciska na nim piętno. 49-letni Janda przypomina misia z kreskówek. Wysoki, potężny, o niskim, miękkim głosie. Z twarzy nie znika mu uśmiech. Dzieci do niego lgną. – Micha, popatrz, co mam – ciągnie go za rękę drobniutka dziewczynka. – Micha, chodź do nas – obejmuje za nogę jasnowłosy chłopczyk. Janda zawsze ma czas dla dzieci, nawet gdy na telefonie wisi urzędnik miejski. Mówi, że przedszkole i rodzina zastępcza to całe jego życie. Powołanie. Choć z zawodu jest informatykiem, co ma plusy. – Dzięki temu mogę się zaangażować tutaj – śmieje się. Za pracę w fundacji nie dostaje nic. – Nie – poprawia – nie zarabiam, ale mam wrażenie, że zmieniamy świat, przynajmniej dla niektórych. Na początku lat 90. Michael Janda dostał pod opiekę ośmiolatka Paula. Jego rodzice byli w ostatnim stadium AIDS, a Paul był nosicielem. Nie chciała go żadna rodzina zastępcza. Dla Jandy był pierwszym podopiecznym. Michael Janda już na studiach pracował z dziećmi i młodzieżą, zrobił kurs dla rodziców zastępczych. Ale długo czekał – był samotnym rodzicem, a takim oddawano dzieci w drugiej kolejności. Paul był zamknięty w sobie. Nie wychodził na podwórko. Dlaczego? Okazało się, że zewnętrznego świata nie znał. Rodzice ciągle byli chorzy, nikt ich nie odwiedzał, nie mieli znajomych, a chłopiec kolegów. Przypadek Paula nie był wyjątkiem. Janda spotkał wkrótce innych rodziców zastępczych zajmujących się takimi dziećmi. – Choć same często są zdrowe, były całkowicie wyłączone z normalnego życia – dodaje. Nie mogły pójść do przedszkola, bo nie miał kto ich zaprowadzić. Na plac zabaw nie szły z tego samego powodu. Zresztą wtedy metody leczenia były inne. Od razu dało się zauważyć, że coś z człowiekiem jest nie tak. AIDS było jak wyrok społecznej śmierci. Sąsiedzi unikali rodziców i dziecka, nawet jeśli było zdrowe. Nie pozwalali się z nim bawić swoim pociechom. Urzędnicy interesowali się sytuacją dopiero później, kiedy dziecko nie chodziło do szkoły albo jego rodzice lądowali w szpitalu. Wtedy trafiało do rodziny zastępczej. Rodzice zastępczy zaczęli się ze sobą kontaktować i spotykać. – Dzieci po raz pierwszy miały się z kim bawić – wspomina Michael Janda. Spontanicznie powstał rodzaj klubu dziecięcego, gdzie maluchy spędzały pod opieką kilka godzin. Za wynajęcie lokalu płacili rodzice i na zmianę opiekowali się dziećmi. Z czasem przyszli profesjonalni opiekunowie i wolontariusze. Pomysł się sprawdzał. Tyle że nadal było to trochę getto: tylko chorzy i ich bliscy. Po dwóch latach stowarzyszenie padło, ale część członków założyła nową organizację, z ambicjami. Nestwärme – w luźnym tłumaczeniu to ciepło domowego ogniska. Nazwa zobowiązująca. W 1997 r. ludzie zrzeszeni w Nestwärme stworzyli pierwsze przedszkole z prawdziwego zdarzenia. Dla wszystkich dzieci. Przynajmniej w założeniu. – Rodzice z okolicy przychodzili, cieszyli się, że mają tak blisko, zachwycali wyposażeniem – opowiada Janda. Podczas rozmowy w biurze ostrożnie im tłumaczył, że to przedszkole integracyjne. „Dzieci

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2013, 2013

Kategorie: Reportaż