Nie jestem Zbyszkiem biesiadnym

Nie jestem Zbyszkiem biesiadnym

Piszę wyłącznie na zamówienie, na jakąś okazję, a nie do szuflady. Nie umiem robić na zapas Rozmowa ze Zbigniewem Górnym – Dla tysięcy widzów jest pan przede wszystkim organizatorem gal piosenki biesiadnej, wiele razy emitowanych w telewizji. Która była pierwsza? – „Gala piosenki biesiadnej”, następnie „Poprawiny”, „Gala piosenki familijnej”, „Biesiada bez granic”, potem biesiada śląska, warszawska, biesiada żeglarska. – Kto wymyślił piosenkę biesiadną? W jakich okolicznościach? – Ja i Krzysiek Jaślar. Kiedyś byliśmy razem w Szwecji i mało nie umarliśmy ze wstydu za naszych artystów na pewnej imprezie piwno-biesiadnej. Nic nie umieli zaśpiewać poza „Szła dzieweczka do laseczka”, a i to tylko jedną zwrotkę, a potem „la la la”. Co więcej, nasi śpiewali okropnie: choć grupa liczyła około 50 osób, nie mogła przebić się przez kilku Szwedów, Niemców i Japończyków. Wtedy postanowiliśmy z Krzysiem rozpropagować repertuar biesiadny, żeby pomóc rodakom dobrze się bawić. Siedliśmy i spisaliśmy piosenki, które najbardziej nas podkręcają, kiedy sobie zabalujemy. Postanowiliśmy przenieść to na scenę jako żart rzucony ludziom: „Bawiliście się przy tandetnej muzyczce chodnikowej, to zobaczcie, że można się bawić przy innej muzyce, zrobionej z dużą orkiestrą symfoniczną, elegancko”. – Spodziewał się pan, że gale biesiadne będą miały wielomilionową publiczność? Że powstanie cały przemysł biesiadny? – Nie miałem pojęcia, to miała być jednorazowa impreza. Natomiast przemysł biesiadny, który potem powstał, szalenie mnie wkurza. Ja nie mam z nim nic wspólnego. Jest sporo ludzi żerujących na ludzkiej ułomności muzycznej, wypuszczają różne kawałki pod hasłem biesiadnym. W wielu dużych sklepach muzycznych można znaleźć kilkanaście różnych przeróbek muzyki biesiadnej – i ani jednej mojej płyty z muzyką biesiadną. Bo łatwiej i za mniejsze pieniądze sprzeda się sieczkę. Pojawiło się sporo amatorów i sępów muzycznych, urządzali chałturnicze gale biesiadne w różnych miastach i zarabiali na tym wielkie pieniądze. Ja robiłem tylko gale na zamówienie do telewizji. – Nie ma pan już dosyć tego biesiadowania? – Mam dość przede wszystkim etykietki „Zbyszka biesiadnego”. Już od pięciu lat nie zajmuję się piosenką biesiadną, ale telewizja raz po raz powtarza moje gale. Uciekłem od piosenki biesiadnej, jednak wiem, że moje nazwisko dla wielu ludzi kojarzy się tylko z muzyką lekką, łatwą i przyjemną. – Gdyby nie miał pan żadnych ograniczeń finansowych, co chciałby pan zrobić? Ma pan jakieś marzenie artystyczne? – Od dawna ciągnie mnie w stronę muzyki poważnej. Chciałbym napisać supermuzykę do superfilmu. Ale największe moje marzenie to napisać muzykę baletową. Od lat chodzi mi po głowie pomysł, nawet mam w głowie zarys dramaturgii, scenariusza. Myślę, że gdybym siadł nad tym, w trzy miesiące bym skończył. – Więc dlaczego dotąd pan nie napisał? Czy to nie ciekawsze? – Ciekawsze, ale… Musiałbym znaleźć kogoś, kto by dał pieniądze, a wyciągnąć pieniądze od sponsorów jest coraz trudniej. Pewnie byłoby tak, że pisałbym muzykę przez trzy miesiące, a przez kolejnych dziewięć albo więcej szukałbym kogoś, kto by to wystawił. Wątpię, czy telewizja zainteresowałaby się tym. Założę się, że gdybym poszedł do telewizji z pomysłem, że zrobię wieczór muzyki baletowej, nawet z udziałem gwiazd, np. teatru tańca Wycichowskiej, zapytaliby mnie przede wszystkim, ile to będzie kosztowało i czy mam sponsora. I usłyszałbym, że nikt w telewizji nie da pieniędzy na moje „widzimisię”. – Tak się panu wydaje czy rozmawiał pan już na ten temat? – Przyznam, że nie. Wiem, że jest w tym trochę lenistwa. Łatwiej mi sięgnąć po to, co szybko się sprzeda, a przy balecie musiałbym pochodzić. Dlatego od lat odkładam to na później. Mam taką naturę, że piszę wyłącznie na zamówienie, na jakąś okazję, na termin, a nie do szuflady. Nie umiem robić na zapas. – Jest pan kompozytorem, dyrygentem, szefem orkiestry, aranżerem, menedżerem i producentem. Jak pan znajduje na wszystko czas? – Właśnie problem w tym, że ciągle brakuje mi czasu. Mam naturę Zosi samosi, lubię wszystko sam zrobić, wszystkiego sam dopilnować. Produkuję nagrania dla telewizji i radia od początku do końca, zajmuję się papierkową robotą, finansami, zabiegam o pieniądze od sponsorów, a wiec jestem też szefem reklamy. Pewnie, że byłoby wygodniej mieć menedżera i zajmować się tylko pracą artystyczną. Ale, mówiąc szczerze, wydaje mi się, że sam

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 10/2003, 2003

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska