Nie ma katastrofy oświatowej

Nie ma katastrofy oświatowej

Jerzy Wiatr polemizuje z autorami „Gazety Wyborczej” Stan polskiej oświaty od dawna jest tematem licznych, z reguły bardzo krytycznych komentarzy. Uważam, że krytyka ta jest potrzebna i że konieczne są poważne zmiany. Nie mówię tego dopiero teraz. Gdy ponad sześć lat temu obejmowałem kierownictwo polskiej edukacji, wyraźnie opowiedziałem się za głębokimi zmianami, gdyż istniejący stan rzeczy nie mógł być uznany za dobry. W tym duchu rozpoczęliśmy wówczas zmiany programowe, o których publicystka „Gazety Wyborczej” Maria Kruczkowska pisała w obszernym artykule pod jakże znamiennym tytułem „Cicha rewolucja” (30.06.1997 r.). W ciekawym artykule zatytułowanym „Dobra szkoła polityki” („Gazeta Wyborcza” 4.09.2001 r.) Elżbieta Cichocka przypomniała, że zasady reformy wypracowano „w zamierzchłych czasach koalicji SLD-PSL” i powołała się na dokument opracowany pod moim kierownictwem i skierowany do Sejmu. Zawierał on długofalową koncepcję polityki edukacyjnej państwa zakładającą wydzielenie gimnazjum i wprowadzenie trzyletniego liceum profilowanego. Inna rzecz, że za rządów AWS przypominanie o tym było w bardzo złym tonie. Zabieram więc głos obecnie nie dlatego, bym nagle zmienił zdanie i stał się bezkrytycznym entuzjastą dotychczasowego stanu oświaty w Polsce, lecz dlatego, że w toczącej się obecnie dyskusji naruszono, moim zdaniem, reguły obiektywizmu. Niektórzy krytycy w słusznym zapale domagania się zmian poszli tak daleko, że kreują oderwany od realiów, ale bardzo przejmujący obraz edukacyjnej katastrofy. Z tym się nie zgadzam. Raz jeszcze o reformie oświatowej 1998 r. Zapowiadana z wielkim rozgłosem reforma szkolna rządu premiera Buzka jest dziś oceniana bardzo krytycznie zarówno przez specjalistów (z wyjątkiem części z tych, którzy ją realizowali ), jak i przez opinię publiczną. Trzeba jednak powiedzieć, że krytyka ta nie oznacza, by reforma była niepotrzebna. System oświatowy był skostniały, programy przeładowane wiedzą typu encyklopedycznego, a sposób nauczania w większości szkół był przestarzały. Konieczne były zmiany programowe, a także zasadnicze zmiany w przygotowaniu i systematycznym dokształcaniu nauczycieli. To właśnie inicjowała reforma programowa wprowadzana w latach 1996-1997. Kontynuowanie reformy po wyborach 1997 r. było ze wszech miar słuszne, gdyż była ona niezbędna. Popełniono natomiast poważne błędy w jej realizacji. Niepotrzebnie odsunięto w czasie zmiany programowe (przez przekreślenie pracy już dokonanej i zaczynanie wszystkiego od nowa) i niepotrzebnie na plan pierwszy wysunięto nie reformę programów i kształcenia nauczycieli, a kosztowne i zbyt pospiesznie prowadzone zmiany struktury szkolnej, które były potrzebne, ale które należało staranniej i bez takiego propagandowego pośpiechu przygotować. Nowa ekipa uznała, że nie ma potrzeby kontynuowania pracy poprzedników, a nawet wbrew faktom utrzymywała, że niczego przed nią nie zrobiono. To głównie dlatego musiano odsunąć w czasie wprowadzenie „nowej matury”, którą można byłoby realizować już w 2000 r., gdyby nie zmarnowano czasu na „poprawianie” tego, co zrobili poprzednicy. Błędy reformy oświatowej są dobrze znane; sam o nich pisałem na łamach paryskiej „Kultury” („Spory o politykę oświatową w Polsce”, nr 1-2, 1999). Mam w swoim archiwum list Jerzego Giedroycia wyrażający pełną akceptację mojego punktu widzenia. Na długo przed ostatnimi wyborami SLD zapowiadał, że dokona korektury reformy oświatowej. Było to niezbędne, zaś ataki na minister Łybacką przypuszczane przez polityków i publicystów opozycji (w tym byłych ministrów edukacji w rządzie Jerzego Buzka) świadczą jedynie o ich niechęci do sprawiedliwej i krytycznej oceny tego, co i jak reformowano w latach 1997-2001. Nie znaczy to, bym nie widział trudności i potknięć w naprawianiu tego, co zostało wówczas źle zrobiono. Byłem i jestem zwolennikiem wcześniejszego wprowadzenia matury ocenianej przez egzaminatorów spoza własnej szkoły, co mogłoby być zrobione bez czekania na spełnienie innych warunków realizacji nowej matury. Uważałem i uważam, że powinno się lepiej uregulować proces wchodzenia młodzieży do liceum, by uniknąć chaosu, z jakim mieliśmy do czynienia w tym roku. Uważam za słuszny generalny kierunek na rozbudowę liceum ogólnokształcącego i ograniczanie roli techników, choć zarazem zgadzam się z minister Krystyną Łybacką, że musi to być proces ewolucyjny i że nie wolno jednym posunięciem ustawodawcy likwidować (jak to próbowała zrobić poprzednia ekipa) liceów technicznych dających maturę i prawo wstępu na wyższe uczelnie. Jak każdy, kto miał do czynienia z oświatą, wiem, że palącym problemem jest jej niedofinansowanie, ale to już kwestia, której nie rozwiąże samodzielnie żaden minister edukacji. Krytycy obecnej minister edukacji uderzają jednak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 29/2002

Kategorie: Opinie