Policyjne ambicje straży miejskiej

Policyjne ambicje straży miejskiej

Jeśli strażnicy miejscy będą mogli wystawiać mandaty za nadmierną prędkość, to zajmą się tylko tym

Ocena pracy straży miejskiej przez Najwyższą Izbę Kontroli nie pozostawia najmniejszych złudzeń. To już nie jest straż miejska, tylko straż drogowa – stwierdzili inspektorzy. Ja powiem więcej: to straż nawet nie drogowa, ale komercyjna. Zgodnie z ustawą straż miejska miała się zajmować sprawami porządkowymi w szerokim tego słowa znaczeniu. Natomiast samorządy wpadają co pewien czas na pomysł rozszerzenia uprawnień strażników. A to o prawo używania pałek czy broni palnej, a to o nowe zadania. Szczególnie zaś o zadania związane z kontrolą ruchu na drogach.
Kiedy otrzymałem do zaopiniowania – jeszcze jako poseł – jeden z pierwszych takich projektów, powiedziałem: nie. Bo zdawałem sobie sprawę z tego, jakie ta decyzja będzie miała skutki. Oświadczyłem wówczas na sali plenarnej: „Jeżeli dacie państwo strażnikom miejskim takie uprawnienia, to pierwsze, co zrobią, to zejdą z dotychczasowych miejsc służby i staną na krawężniku”. To wynika z doświadczenia tych, którzy planując służbę, musieli zawsze uwzględniać zachowania ludzi wykonujących stawiane im zadania. Jeżeli zatem w obowiązkach służby będzie kontrola osiedli, skwerów i parków, a także kontrola ruchu drogowego – choćby w minimalnym zakresie – to WSZYSCY pozostawią inne zadania i wyjdą „na krawężnik” kontrolować ruch drogowy. Tam jest bowiem możliwość natychmiastowego osiągnięcia sukcesu w postaci wymaganej przez przełożonego liczby mandatów.

Daj palec, wezmą rękę

Nie trzeba było kontroli NIK, żeby wiedzieć, że tak musiało się stać. Ale dobrze, że to zostało wykazane. Tylko co z tego? Kontrolerzy powiedzieli, złożyli sprawozdanie i guzik to kogoś interesuje. Tymczasem samorządy idą dalej, licząc, że posłowie uchwalający nowe uprawnienia nie mają pojęcia o skutkach podejmowanych decyzji. Straż miejska domagała się i nadal domaga uprawnień do zatrzymywania pojazdów w ruchu. Padają tu wielkie słowa o konieczności wsparcia policji w jej ciężkiej pracy, intensywniejszego ścigania piratów drogowych itd. Załóżmy, że posłowie na to się zdecydują. I co wtedy? Uprawnienie wygląda na niewinne, to przecież tylko zatrzymywanie za popełnione wykroczenie. Ale tu wszystkim powinny zapalić się czerwone światełka. A co będzie, jeśli kierowca nie zechce się zatrzymać? Zacznie uciekać? Straż miejska powie: daliście nam możliwość zatrzymywania w ruchu, a skoro możemy to robić, nie wolno nam przejść do porządku dziennego nad niezatrzymywaniem się do kontroli. Dajcie nam zatem prawo do pościgu, bo jest ono integralnie związane z taką kontrolą i uzyskaniem konkretnego celu. Ale dając prawo do pościgu, musicie dać prawo do użycia kolczatek drogowych i innych form, np. zapór. Bo samo prawo do pościgu niczego nie oznacza. I taką właśnie metodą straż miejska zdobywa swoje uprawnienia. Małymi krokami: kajdanki, pałki, broń np. do konwojowania pieniędzy, a wreszcie żądanie przydzielenia broni wszystkim strażnikom.
Ale pojawia się już ciekawy głos jednego z komendantów miejskich. On nie chce broni krótkiej, mówi, że jest ona niepotrzebna, przyda się natomiast broń gładkolufowa. Sprytnie! Jeśli damy im broń gładkolufową, złożą wniosek o tworzenie formacji prewencyjnych. Bo przecież tej broni używają policyjne formacje prewencji. Już widzę strażnika miejskiego chodzącego w codziennej służbie z bronią gładkolufową na ramieniu… Cel jest jednak odleglejszy i bardziej zasadniczy. To są kroki do powołania służby, którą nazwiemy policją miejską. Oto cel, do którego dąży część samorządowców przy pomocy swoich komendantów. To oni spotykają się co jakiś czas i główkują, co by tu jeszcze wyrwać i jak się stać w rzeczywistości policją. Dlaczego? Bo posmakowali, że dobrze mieć własną służbę, podległą wyłącznie samorządowi. A jeszcze lepiej, jeżeli zadania policyjne będą wykonywali ci, którzy im podlegają.
I te zadania już widać. Samochody straży miejskiej są malowane na kolor srebrny jak policyjne. U wielu strażników widzę podobne do policyjnych kamizelki. Żaden samochód straży nie jeździ z pomarańczowymi światłami na dachu. Prawo bowiem dało możliwość indywidualnego przyznawania sygnalizacji niebieskiej. To, co miało być wyjątkiem, stało się regułą. Jaki strażnik miejski zdecydował się na ukaranie urzędnika za jakieś przewinienie? Kto ukarze za nieodśnieżone jezdnie i drogi, za dziury?
Przykład z ostatnich dni. Jest 1 grudnia 2012 r. Rajd Barbórki na warszawskim Bemowie. Setki samochodów rozjeżdżają niedawno rekultywowane za pieniądze podatników  trawniki. I ani jednego strażnika miejskiego. Kto wniesie o ukaranie tego, kto zezwolił na organizowanie imprezy masowej bez stosownego zabezpieczenia? A może taka robota nie jest godna strażnika? Godna jest za to praca przy fotoradarach. Zapewne jeszcze godniej strażnik będzie wyglądał z pistoletem, o który tak zabiega. A pani rzecznik straży miejskiej w programie TVN 24 u red. Morozowskiego wciska nam kit o prędkości i fotoradarach. Droga pani, waszym celem powinno być zejście do korzeni ustawy, na mocy której was powoływaliśmy.

Wszyscy do radarów

Tymczasem strażnicy nastawili się na kontrole radarowe, koncentrując się prawie wyłącznie na tym zadaniu. Dlaczego? Wszyscy wiemy. Chodzi o kasę do budżetu, a nie o rzeczywistą poprawę stanu bezpieczeństwa. Skoro minister finansów planuje w budżecie wpływy z mandatów w kwocie 1,2 mld zł, ktoś musi to wykonać. I właśnie dlatego różnym służbom  nadaje się coraz to nowe uprawnienia. Ostatnio prawo do nakładania mandatów karnych w zakresie ruchu drogowego dostali celnicy. Rozszerza się uprawnienia Inspekcji Transportu Drogowego. Miała ona się zajmować transportem ciężarowym. Teraz będzie się zajmowała wszystkimi pojazdami. Idę o zakład, że inspektorzy skoncentrują się na kontroli pojazdów osobowych. Bo tu leży kasa. Tych pojazdów jest więcej – więcej będzie wpływów. Chodzi o poprawienie bezpieczeństwa na drodze czy o poprawienie budżetu? Przy czym zawsze uzasadnia się to chęcią poprawy bezpieczeństwa. Tylko jak to się ma do rzeczywistości? Prawie cała Europa stosuje żelazną zasadę dróg wolnych od ciężarówek w weekendy, bo celem jest upłynnienie ruchu pojazdów osobowych i zmniejszenie liczby wypadków. My nie. Dlaczego? Bo chodzi nie o bezpieczeństwo, lecz o kasę wpływającą do budżetu za opłaty drogowe. Przecież tylko w tym roku odprowadzono z tego tytułu ponad miliard złotych. Gdyby ciężarówki nie jeździły w weekendy, zmniejszyłaby się liczba wypadków, w których uczestniczyły, ale także zmniejszyłyby się wpływy do budżetu. Czy chodzi tu o bezpieczeństwo? Oczywiście nie! Tomasz Połeć, szef Inspekcji Transportu Drogowego, a conto przyszłych zysków kupuje sobie 260-konny wóz i jeździ nim na narady. Bo przecież nie ściga nim innych pojazdów na autostradzie. To kolejna służba zmierzająca stopniowo do zmiany swoich podstawowych celów. Jej szefem jest były policjant i zrobi wszystko, żeby miała ona charakter generalnej służby drogowej lub samodzielnej formacji policyjnej wyspecjalizowanej w kontroli ruchu drogowego. Już pokazuje, jak wydaje pieniądze podatników i gdzie są jego priorytety. Bez wątpienia priorytetem jest dobrze posadzony tyłek w szybkim aucie.

Fotoradarowy samograj finansowy

Jedynie policja stara się w miarę możliwości realizować zadania związane z innymi wykroczeniami drogowymi niż prędkość. Stan techniczny wielu pojazdów jest skandaliczny. Opony bywają tak zużyte, że wyglądają jak slicki. Zakładam się o każde pieniądze, że 80% samochodów ma źle ustawione światła mijania, i nikogo to nie obchodzi. Już nikt nie przywiązuje wagi do przejeżdżania skrzyżowań na żółtym świetle. Skręca się z każdego pasa w każdą stronę. Wyprzedza się stojący przed przejściem dla pieszych pojazd. Parkuje się tam, gdzie się da, a nie gdzie pozwala na to przepis. Jeździ się buspasami albo lewym skrajnym pasem. Jazda na zderzaku poprzedzającego samochodu jest dziś standardem w ruchu. Do tego ciągle nowe zasady zdawania egzaminów na prawo jazdy i kompletny brak kontroli nad pożal się Boże instruktorami nauki jazdy. To, co wielu z nich wyczynia podczas jazdy z uczniem, zasługuje na szczególną krytykę. Przepisy powoli przestają obowiązywać.
Poprzez publiczne koncentrowanie się na tym, że liczy się tylko jedno wykroczenie, czyli PRĘDKOŚĆ, pokazujemy, że pozostałe nas mało interesują. Ale powód takiego stanu rzeczy leży gdzie indziej. Aby bowiem skupić się na wymienionych wykroczeniach, należy znacznie zwiększyć aktywność służb. A to jest o wiele trudniejsze niż postawienie „radarowego samograja finansowego”. Przy fotoradarze samo się robi. Przy innych wykroczeniach trzeba dołożyć więcej własnych pieniędzy i wysiłku, żeby odnieść sukces. Należy ruszyć tyłki zza biurek i wyjść na ulicę. Na efekt przyjdzie poczekać i natychmiastowych wpływów do kasy nie będzie. Ale długofalowo jest szansa, że wlepiając mandaty za drobne wykroczenia w miastach, wyhamujemy idiotów jeżdżących ulicami z prędkością autostradową i pokażemy, że nic nie ujdzie im bezkarnie. Zainwestowanie w dodatkowe aktywne kamery zamiast fotoradarów przyniesie prawie natychmiastowy skutek. A za pieniądze wydane na te urządzenia można by kupić ich setki.

Zero tolerancji na ulicach

Szansa w aktywności i w innym rozłożeniu celów. Czy wysokie kary za jazdę po alkoholu zmniejszyły liczbę wypadków? Oczywiście nie. Jest ich niestety więcej. Zostało zatrzymanych więcej pijanych kierowców, dlatego że policja aktywniej przeprowadza kontrole wyrywkowe.
Skupienie się na najdrobniejszych wykroczeniach drogowych w miastach to dziś zadanie podstawowe. Ale trudne do realizacji. Jeżeli udowodnimy nieuchronność kary za wykroczenia drogowe w mieście, to zapewniam, że na drogach poza nim nie będzie trzeba stawiać radarowych zapór. Problem tkwi w tym, że trzeba włożyć w to ogromny wysiłek organizacyjny. A w fotoradary wkładamy nie organizację, lecz pieniądze – i czekamy na zyski. Komercjalizacja zaś takich służb jak straż miejska i Inspekcja Transportu Drogowego prowadzi do jeszcze większych problemów. Dochód ze służb będzie podstawowym kryterium, zresztą już jest. Dostają one nowe uprawnienia o charakterze policyjnym, bo przynosi to wymierne wpływy do budżetu, które mają służyć także ich utrzymaniu. A bezpieczeństwo? Jeżeli się nie poprawi, powołamy kolejną służbę, nadamy jej kolejne uprawnienia policyjne i postawimy nowe fotoradary, mające tym razem na pewno poprawić bezpieczeństwo.

Autor jest byłym policjantem, był też doradcą prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego ds. bezpieczeństwa i posłem

Wydanie: 2012, 50/2012

Kategorie: Opinie

Komentarze

  1. Anonimowy
    Anonimowy 17 grudnia, 2012, 09:48

    Sądzę Panie Jerzy, że to nie koniec „dobrych pomysłów”. Terytorium Najjaśniejszej to kilka procent terenów zabudowanych, około 30% lasów a całą resztę (ponad 60%) stanowią pola. Straże Miejskie, Gminne, Leśne tylko częściowo kontrolują teren Polski. Brakuje zatem logicznej kontynuacji w postaci Straży Polnej. Z definicji jasne jest, której sile politycznej należy powierzyć kuratelę nad tą formacją, zwłaszcza że nikt inny nie zapewni równie sprawnej obsady personalnej. Umocni to oczywiście pozycję nowego prezesa. Nie bez znaczenia jest też aspekt historyczno-polityczny. Czymże jest generał strażak ochotniczy wobec Marszałka Polnego lub jeszcze lepiej Hetmana Polnego. A mówiąc poważnie ten „pełzający” proces najlepiej widać w czasie obchodów świąt państwowych. Jakiś czas temu towarzyszyłem międzynarodowej delegacji obserwującej taką uroczystość. Pomimo najlepszych chęci nie byłem w stanie wytłumaczyć sensu obecności kompanii reprezentacyjnej Straży Więziennej (być może jesteśmy potęgą w tej dziedzinie). Niedawną doszlusowała kompania Straży Celnej. Tylko patrzeć jak pojawi się kompania Inspekcji Transportu Drogowego, ponieważ o ostatnim czasie panowie z tej instytucji zaczęli pokazywać się w telewizji w gustownych(?) mundurkach z dystynkcjami wzorowanymi na wojskowe. Intuicja podpowiada mi, że następnym etapem po uzbrojeniu tych wszystkich formacji będzie dążenie do przyznania im pełnych uprawnień operacyjnych. No cóż aktualność tekstu Pana Młynarskiego „ na jednego mieszkańca jeden szeryf przypadał” dopiero teraz staje się naprawdę aktualna.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Anonimowy
    Anonimowy 17 grudnia, 2012, 13:37

    „Jerzy Dziewulski pisze, Pan Bóg kule nosi” chciałoby się powiedzieć po przeczytaniu w najnowszym Tygodniku, tekstu J. Dziewulskiego pod tytułem „Policyjne Ambicje Straży Miejskich”. Chciałoby się, choć tak naprawdę, zamiast tego, trzeba się z zażenowaniem uśmiechnąć.

    Bo też tekst o „ambicjach”, choć pisany ze swadą, ogniem, można by rzec, niestety pełen jest przeinaczeń, medialnych mitów i wiadomości „prawdziwych inaczej”.
    Już na początku tekstu mamy pierwszy problem, wynikający prawdopodobnie z tego, że Jerzy Dziewulski raportu NIK na temat straży miejskich nie czytał, Powtarza bowiem, jak wielu dziennikarzy – „To już nie jest straż miejska, tylko straż drogowa – stwierdzili inspektorzy”.
    W każdym razie z pewnością nie czytał go w całości, ba, wszak nie śmiałbym postawić tezy, że tak poważna persona wybrała sobie tylko fragmenty pasujące do postawionej z góry tezy.
    Tak zwany „raport” ma, niestety, wiele wad. Jedna z podstawowych to, delikatnie rzecz ujmując, nieporządek intelektualny. Autorzy wymiennie używają pojęć bezpieczeństwo publiczne i porządek publiczny, zdają się przy tym nie rozumieć różnic pomiędzy tymi pojęciami. Przy tym dziękują strażom za ich wkład w podniesienie poziomu bezpieczeństwa, ale tego, dziwnym trafem, Pan Dziewulski nie zauważa. Albo nie pasuje to do tezy tekstu, albo moje podejrzenie, że raportu nie czytał, zaczyna się wysoce uprawdopodabniać.
    Wróćmy jednak do „ambicji policyjnych”…
    Pan Dziewulski wspomina wypowiedź jednego z „komendantów miejskich” (sic!), któremu rzekomo przydała by się broń gładkolufowa. „Komendant miejski” czy „komendant straży miejskiej”? Skrót myślowy, językowa niedbałość czy nieznajomość struktury formacji, w której tworzeniu, jak sam zapewnia, uczestniczył?. Broń gładkolufowa w straży miejskiej to już nie skrót myślowy, tylko intelektualne nadużycie, by zamieszać ludziom w głowach.
    Od 21 lat śledzę to, co dzieje się w środowisku samorządów lokalnych, straży i strażników miejskich. Miałem okazje uczestniczyć w wielu dyskusjach na temat zmian i przygotowywaniu propozycji usprawniania pracy strażników. Rzekoma chęć posiadania „broni gładkolufowej”, to tak naprawdę efekt kuluarowych dyskusji o możliwościach i celowości wprowadzenia do szerszego stosowania broni niepenetracyjnej, to znaczy takiej, która wykorzystując zasadę działania sprężonych gazów wyrzuca pocisk, który nie wnika w ciało, jak w przypadku broni palnej bojowej lecz obezwładnia napastnika samą energią uderzenia specjalnie skonstruowanego pocisku..
    Różnicę pomiędzy bronią niepenetracyjną, a gładkolufową, każdy ekspert z tej dziedziny zna, a przynajmniej powinien znać doskonale tym bardziej, że już w latach 80-tych XX wieku amunicja niepenetracyjna znajdowała się na wyposażeniu tzw. Plutonów Specjalnych ZOMO, (przynajmniej od 1985 r.) czy Wydziału Zabezpieczenia Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej albo jeśli ktoś woli Odwodu Centralnego Komendanta Głównego Milicji Obywatelskiej, pod którymi to nazwami skrywane były wszystkie tajne i specjalnego znaczenia (zwłaszcza dla władzy ludowej) komórki, brygady, etc. Były, wysokiej rangi, funkcjonariusz MO powinien wiedzieć o tym doskonale.
    Oczywiście pan Dziewulski zaraz zacznie pokrzykiwać że to przecież to samo, że kule gumowe, broń długa, oddziały prewencji Policji itp. itd…. Otóż nic podobnego! Na rynku cywilnym znaleźć można co najmniej kilka rodzajów broni używających wyłącznie amunicji niepenetracyjnej i wiele rodzajów samej amunicji, przez co stanowi ona istotną alternatywę dla z zasady destruktywnej broni palnej, szczególnie z punktu widzenia osoby, przeciwko której jest stosowana. Nie czas to i nie miejsce by ten „drobiazg” szczegółowo omawiać. Jej właściwe i zgodne z prawem użycie umożliwia uniknięcie „rozwiązań ostatecznych” w rodzaju śmierci lub trwałego okaleczenia osoby, wobec której broni użyto. Inne też, zdecydowanie łagodniejsze, są skutki jej użycia. Nie bez znaczenia pozostaje też sfera obciążeń psychicznych używającego jej funkcjonariusza. Ale na to pan Dziewulski nie zwraca uwagi, epatując obrazem strażnika ze strzelbą na ramieniu. Cóż, pozostaje tylko cieszyć się, że jego wizja nie objęła broni maszynowej, transporterów opancerzonych czy dobrze znanych starszej części społeczeństwa „polewaczek”, które były tak przydatne w tłumieniu demonstracji, albo i śmigłowców, tak przydatnych do spacyfikowania bandy „chuliganów”… w jakiejś szkole.
    Cóż tam, zresztą, broń gładkolufowa, niepenetracyjna, czy jeszcze inna, skoro Pan Dziewulski, nawet w temacie tak prostym, jak pałka służbowa nie zadaje sobie trudu sprawdzenia, jak rzecz ma się naprawdę? Ot, już na pierwszej stronie stwierdza, cyt.: „Natomiast samorządy wpadają co pewien czas na pomysł rozszerzenia uprawnień strażników. A to o prawo używania pałek…”. Na Boga, Panie Pośle, prawo do posiadania pałek strażnicy mieli jeszcze w czasach, gdy funkcjonowali na podstawie przepisów, uchylonego później, Rozdziału IV Ustawy o Policji, zatem walka samorządów o pałki dla strażników, gdyby kiedykolwiek miała miejsce, miałaby tyle sensu, co pałowanie żaby *.
    Im dalej w las, tym przekłamania gęstnieją, niczym drzewa. Przykład pierwszy z brzegu – (…) samochody straży miejskiej są malowane na kolor srebrny – jak policyjne (…). Teza autora – „strażnicy bezprawnie chcą upodobnić się do policjantów”. Tymczasem mam wrażenie, ze pan Dziewulski tylko słyszał, że samochody straży są srebrne Dziwnym trafem umykają mu dwa istotne fakty:
    Po pierwsze – na srebrnych samochodach straży miejskich/gminnych musi być umieszczony tzw. pas wyróżniający w formie żółto-granatowej szachownicy, uzupełniony znajdującym się pod nim szerokim pasem barwy granatowej, na którym umieszczone są napisy „STRAŻ MIEJSKA / GMINNA” barwy żółtej. Nawet daltonista widząc obok siebie dwa samochody: straży miejskiej i policji, bez trudu wskaże różnice.
    Po drugie – taki a nie inny kolor samochodów służbowych SM to skutek Rozporządzenia wydanego przez Ministra Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej. Rozporządzenia czyli jednego ze źródeł prawa Rzeczypospolitej Polskiej. Idąc tropem wypowiedzi Pana Dziewulskiego – Minister Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej wydał bezprawny akt? Fascynujące…
    Żeby było jeszcze zabawniej – w uzasadnieniu do wspomnianego rozporządzenia jasno i czytelnie napisano, że taki sposób oznakowania pojazdów straży skutecznie zapobiegnie wzięciu strażniczych pojazdów za policyjne. Ale kimże jest Minister, jego pracownicy oraz sztab ludzi, którzy przygotowywali i opiniowali projekt rozporządzenia wobec Wielkiego Krytyka?
    Pan Jerzy Dziewulski „u wielu strażników widzi podobne do policyjnych kamizelki”. To już postęp, bo 31 maja 2012 r. w jednej ze stacji telewizyjnych stwierdził, że strażnicy, chcąc się upodabniać do antyterrorystów, noszą kamizelki taktyczne. Szkoda, że nie zauważył, że kamizelki tego rodzaju można wypchać i obwiesić nie tylko bronią ale szeregiem pożytecznych i przydatnych strażnikowi na co dzień przedmiotów. By wymienić tylko te najpowszechniejsze, jak np. latarka, radiostacja czy indywidualny pakiet opatrunkowy, nie wspominając o solidnym zasobie dokumentów, w jaki wyposażony jest każdy strażnik i który, siła rzeczy, gdzieś upchać musi.
    Uprzedzając wątpliwość, do czego strażnikowi pakiet opatrunkowy, spieszę poinformować Pana Posła, że każdy strażnik przeszkolony jest w zakresie udzielania pierwszej pomocy, a wielu z nich także w zakresie Kwalifikowanej Pierwszej Pomocy, czyli na poziomie strażaka – ratownika. Przypadki „podzielenia się” strażniczym opatrunkiem z inną osobą, potrzebującą pomocy, wielokrotnie miały już miejsce.
    Na tym jednak nie koniec… Śpieszę donieść, że tzw. kamizelki taktyczne, w innych kręgach nazywane kamizelkami sprzętowymi używa całkiem sporo służb i formacji – od Inspekcji Celnej poczynając, przez Straż Graniczną, Straż Ochrony Kolei, niektóre Straże Leśne, Inspekcję Skarbową, a także CBA, czy też, o zgrozo, firmy ochroniarskie. I w tym momencie, przyznaję, stoję przed dylematem – czy wszystkie te wymienione formacje także pragną „upodobnić się do Policji”, czy też stosują je dlatego, że najzwyczajniej w świecie są praktyczne i wygodne?
    Kolejna wypowiedź autora „Policyjnych ambicji…” – „(…) żaden samochód straży nie jeździ
    z pomarańczowymi światłami na dachu (…)”, to już nie przeinaczenie, tylko wierutne kłamstwo.
    W razie potrzeby uprzejmie służę dowodami w postaci zdjęć. Przy okazji, równie uprzejmie sugeruję zapoznanie się z najnowszą wersją Prawa o ruchu drogowym – szczególne w zakresie tego, jakie pojazdy mogą używać pomarańczowych lamp sygnalizacyjnych.
    Prawo, jak wszystko w otaczającej nas rzeczywistości, ewoluuje. Fakt, że kiedyś trzeba było uczestniczyć w upokarzającej procedurze tłumaczenia urzędnikowi wojewody, a później MSWiA, że „niebieskie światła” są potrzebne, nie oznacza, że tak musi być zawsze. Pamiętam czasy, gdy Milicja Obywatelska mogła niemal wszystko i o niemal wszystkim decydować Najwyższa pora dostrzec, że i czasy inne, i Milicji już nie ma.
    „(…) Kto karze za nieodśnieżone chodniki i drogi, za dziury (…)?” To zdanie świadczy nie o trosce o porządek publiczny, a jedynie o kompletnej nieznajomości rzeczywistości pracy strażnika miejskiego. Nie tylko tego z Warszawy, Gdańska czy Krakowa ale również, a może przede wszystkim tego z Wadowic, Ząbek, Brzeszcz czy innego miasta lub gminy. Może jeszcze Pan doda, że strażnicy nie zajmują się interwencjami wobec nietrzeźwych albo zakłócających spokój? Wiem że Benjamin Disraeli powiedział „są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, cholerne kłamstwa i statystyka” ale lektura materiałów przygotowywanych corocznie przez MSW mogłaby zadziwić nie tylko Jerzego Dziewulskiego.
    Ale zamiast się nad tym pochylić lepiej wciskać czytelnikowi kit o fotoradarach, bo to łatwe, bo to „mądre”, bo to jest takie „trendy”. A może, po lekturze danych MSW, Jerzy Dziewulski zaryzykuje tezę, że ponad pół tysiąca poszkodowanych w trakcie wykonywania obowiązków w 2011 r. strażników okaleczyło się o fotoradary?
    Wśród komendantów straży miejskich jestem znany jako przeciwnik fotoradarowych aberracji. Każde uprawnienie można wykorzystywać w sposób mądry lub „inny”. Bez względu jednak na moje zdanie na temat „fotoradarowych zagłębi” stanowczo protestuję przeciwko tworzeniu mitów „o łupieniu kierowców” z pieniędzy. Nie należy mylić skutku z przyczyną. Jeżeli ludzie łamią prawo wykroczeń to muszą się liczyć z konsekwencjami w postaci kary.
    Jeżeli, w przypadku ograniczeń prędkości, łamią je masowo, to muszą liczyć się z masowym natężeniem kar w tym zakresie. Grzywna, to nie dobro konsumpcyjne pozostające w powszechnej dystrybucji – tylko kara – element prewencji szczególnej.
    Powiem więcej, jeżeli tu czy tam, straż gminna notuje, rocznie, kilkadziesiąt tysięcy postępowań mandatowych, związanych z użyciem fotoradaru, to bez wątpienia mamy do czynienia z dużym zagrożeniem bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Zapytam retorycznie, gdzie jest Policja ? Gdzie jest Inspekcja Transportu Drogowego?
    Powtórzę to, co napisałem w stanowisku Krajowej Rady Komendantów Straży Miejskich i Gminnych Rzeczypospolitej Polskiej, które przesłałem do mediów – „My za fotoradary umierać nie będziemy”. Wiemy gdzie, i wiemy po co i też jak pomagać w rozwiązywaniu problemów społeczności lokalnych. Jako środowisko nie zabiegaliśmy nigdy o prawo użycia fotoradarów. Ale też protestujemy przeciwko medialnym linczom, tylko dlatego, że niektórzy z nas potrafią z nich korzystać sprawnie i z korzyścią dla wspomnianych lokalnych społeczności, wspieranych głośnymi krzykami tych, którzy za nic mają prawo obowiązujące w Rzeczypospolitej Polskiej
    i bezpieczeństwo innych ludzi.
    To nie my tworzymy prawo w tym kraju, to nie my odpowiadamy za skutki legislacyjnego bałaganu, dzięki któremu, mimo upływu dwudziestu kilku lat, dalej nie ma ustawowych definicji pojęć: „porządek publiczny” i „bezpieczeństwo publiczne”. A nie ma ich również dlatego, że Pan Poseł Jerzy Dziewulski wolał, w swoim czasie, zajmować się opowiadaniem o szeryfach czy też demonstrować mediom swój pistolet. A czasu, Panie Pośle, nie brakowało – cztery kadencje Sejmu to, jakby nie liczyć, 16 lat…
    Chciałoby się mieć nadzieje, że Jerzy Dziewulski, jako antyterrorysta lepiej strzelał, niż teraz pisze.
    Kolejna perełka, to wypowiedź dotycząca rzekomego „obowiązku” realizowania założeń budżetowych ministra Rostowskiego przez straże. Przyznam, że sam bym tego nie wymyślił, jednak muszę tu nieco rozwiać uroczą wizję Pana Dziewulskiego, który pisząc, cyt.: „Tymczasem strażnicy nastawili się na kontrole radarowe, koncentrując się prawie wyłącznie na tym zadaniu. Dlaczego? Wszyscy wiemy. Chodzi o kasę do budżetu, a nie o rzeczywistą poprawę bezpieczeństwa. Skoro minister finansów planuje w budżecie wpływy z mandatów w kwocie 1,2 mld zł, ktoś to musi wykonać. I dlatego właśnie różnym służbom nadaje się coraz to nowe uprawnienia. Ostatnio prawo do nakładania mandatów karnych w zakresie ruchu drogowego dostali celnicy. Rozszerza się uprawnienia Inspekcji Transportu Drogowego”. Uff, tyle mądrych, chciałoby się rzec, słów, a tymczasem… Tymczasem kilka zdań i tyle bzdur. Zatem, po kolei:
    1) Mandaty nakładane przez funkcjonariuszy straży gminnych (miejskich) nie stanowią i nigdy nie stanowiły, Panie Pośle, dochodów budżetu Państwa. Są dochodami miast i gmin, które utworzyłystraże, zatem z równym skutkiem może je planować Minister Finansów, jak dzielnicowy z Pcimia Dolnego. Warto też zwrócić uwagę, że wbrew obiegowym opiniom wpływy z mandatów nie są dochodami straży.
    Straż nakłada grzywny ale dochód trafia do samorządów. Przy czym, w przypadku grzywien nałożonych za wykroczenia ujawnione za pomocą urządzeń rejestrujących (w tym fotoradarów) ustawa w istotny sposób zawęża możliwość ich wydatkowania do zadań związanych z podnoszeniem bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Zatem nie ma mowy, by z tych pieniędzy miasto wybudowało sobie nowy urząd czy też inny zbytek. W przypadku fotoradarów „państwowych” już takich ograniczeń nie ma, co daje pole do kolejnych rozważań choć może nie w tym miejscu.
    2) Uprawnienia do nakładania mandatów w zakresie przepisów ruchu drogowego celnicy dostali w zakresie zupełnie niezwiązanym z fotoradarami. Mogą oni ukarać mandatem osobę, która kierując pojazdem nie stosuje się do poleceń celnika. Wcześniej musieli wzywać Policję, by ta ukarała mandatem kierowcę. Miast cieszyć się, że do jednostkowego zdarzenia nie trzeba będzie angażować dwóch służb, Pan Dziewulski nie może przeboleć, że kolejna służba „odebrała kawałek tortu” Policji.
    3) W zasadzie, w odniesieniu do Inspekcji Transportu Drogowego wystarczającym jest powtórzenie ostatniego zdania uprzedniego punktu. Więcej, nie trzeba ni słowa…
    Oto kilka kolejnych wypowiedzi Jerzego Dziewulskiego, wymagających skomentowania.
    „Jedynie policja stara się w miarę możliwości realizować zadania związane z innymi wykroczeniami drogowymi niż prędkość”.
    Tak zabawna wypowiedź, że aż mało śmieszna, paradoksalnie. Toż nawet tabloidy pełne są relacji, jak to ci niedobrzy strażnicy „gnębią” biednych, parkujących gdzie popadnie, kierowców. Jacy to oni (strażnicy nie kierowcy) są „be”, bo samochody zagrażające bezpieczeństwu ruchu drogowego odholowują, na inne zakładają blokady, w jeszcze innych miejscach karzą mandatami, bo dobre słowo, zwane „pouczeniem” tak działa na sprawców, jak kadzidło na umarłego. O innych działaniach straży z braku miejsca nie wspomnę. Ale cóż tam fakty, liczy się „jedynie policja…”. Chociaż… Jak zatem rozumieć kolejne stwierdzenia, które powoli zaczynają stawać wobec siebie w oczywistej sprzeczności?
    „Ale powód takiego stanu rzeczy leży gdzie indziej. Aby bowiem skupić się na wymienionych wykroczeniach, należy znacznie zwiększyć aktywność służb”.
    Jak „zwiększyć aktywność służb”, które według wypowiedzi Pana Posła nie powinny posiadać uprawnień „drogowych” pozostaje, póki co, jego słodką tajemnicą. Ale widzę tu jaskółkę nadziei – w kwestii konieczności zwiększenia aktywności służb na szerszym, niż tylko fotoradarowe poletko ruchu drogowego, zgadzam się z Panem Dziewulskim w całej rozciągłości.
    „A to jest o wiele trudniejsze niż postawienie „radarowego samograja finansowego”. Przy fotoradarze samo się robi. Przy innych wykroczeniach trzeba dołożyć więcej własnych pieniędzy i wysiłku, żeby odnieść sukces”.
    Niestety, „przy fotoradarze” nic się samo nie robi. Między innymi dlatego Policja z oddechem ulgi przekazała swoje fotoradary Inspekcji Transportu Drogowego, gdy okazało się, że fotoradar, poza koniecznością wydania wcale niemałych pieniędzy na jego zakup (średnio ok. 100 – 120 tys. zł za sztukę), wymaga zaangażowania znacznej ilości ludzi do „obrabiania” materiałów przezeń „dostarczonych”.
    O wiele mniej czasochłonną i prostszą w realizacji jest taktyka polegająca na natychmiastowym zatrzymaniu pojazdu i ukaraniu kierującego mandatem „na miejscu”, stosowana na co dzień przez policjantów sekcji lub wydziałów ruchu drogowego. Śmiem twierdzić, że w czasie niezbędnym na „obrobienie” jednego zdjęcia z fotoradaru średnio wydajny policjant z „drogówki” nałoży… co najmniej kilkadziesiąt mandatów. Nieprawdopodobne? A jednak aż do bólu prawdziwe. Jeśliby Pan Dziewulski wyraził chęć zapoznania się z procedurami i sposobami prowadzenia postępowań związanych z wykroczeniami ujawnionymi przy użyciu urządzeń rejestrujących, z pewnością niejedna jednostka straży w kraju gotowa będzie zaprezentować „jak to się samo nie robi”. W razie potrzeby osobiście służę pomocą.
    „Należy ruszyć tyłki zza biurek i wyjść na ulicę. Na efekt przyjdzie poczekać i natychmiastowych wpływów do kasy nie będzie. Ale długofalowo jest szansa, że wlepiając mandaty za drobne wykroczenia w miastach, wyhamujemy idiotów jeżdżących ulicami z prędkością autostradową i pokażemy, że nic nie ujdzie im bezkarnie”.
    Choć może zabrzmi to wręcz nieprawdopodobnie, niemal w pełni zgadzam się z tym twierdzeniem Pana Dziewulskiego. Jednak żadna beczka miodu nie obędzie się bez łyżki dziegciu, zatem… Ani straże, ani Inspekcja Transportu Drogowego ani nawet Policja nie są autorami przepisów w obecnej postaci, a to właśnie ich konstrukcja wymusza quasi fiskalny sposób działania w fotoradarowej materii.
    To właśnie te wspomniane przepisy nie pozwalają na jedynie skuteczną, natychmiastową reakcję wobec przekraczającego prędkość kierowcy. Cóż bowiem z tego, że za dwa tygodnie (a może dwa miesiące, jeśli przedłużą się „papierowe” procedury) taki człowiek dostanie choćby i najbardziej surowy mandat, jeśli kilometr, dwa od miejsca, w którym został sfotografowany, zabije dziecko na przejściu dla pieszych albo kilka osób w innym pojeździe? W tym przypadku liczby nie kłamią – rokrocznie w Polsce około 5 tysięcy ludzi traci życie w zdarzeniach drogowych, których przyczyną jest nadmierna prędkość i fakt ten jest niezaprzeczalny. Obrazowo rzecz ujmując, każdego roku
    z mapy kraju znika jedna, całkiem spora miejscowość, a mówimy tu tylko o ofiarach śmiertelnych.
    Liczby osób okaleczonych lub w inny sposób poszkodowanych w takich wypadkach, rozmiarów ludzkich tragedii, wylanych łez – nie zliczy nikt. Jedynym skutecznym sposobem na wyeliminowanie z ruchu, „idiotów jeżdżących ulicami z prędkością autostradową”, jest natychmiastowe wyłączenie z ruchu takiego pojazdu, czyli zatrzymanie tak samo, jak obecnie robią to policjanci wyposażeni w radarowe mierniki prędkości. Miejsca pomiędzy czynem, a karą, winno być mniej, niż grubość ostrza noża.
    A dla postawienia sprawy zupełnie jasno powtórzę: straże nigdy nie postulowały o przyznanie im prawa do stosowania fotoradarów. Niech więc, na litość Boską, ktoś wreszcie odważy się na wprowadzenie tych „odpowiednich” rozwiązań, byleby wreszcie okazały się skuteczne, obojętnie komu przypadnie w udziale ów „przywilej”.
    Co do wspomnianego „wlepiania mandatów za drobne wykroczenia”, tak w miastach, jak i na wsiach, to pozwolę sobie zauważyć, że nie robimy nic innego. Mało kto wie, że każdego roku okazuje się, iż liczba zastosowanych przez strażników środków karnych i pouczeń (zatem tych
    z definicji najłagodniejszych), stale przekracza liczbę nałożonych grzywien w drodze mandatu karnego, co dobitnie świadczy, że nasza „fiskalność” i bezpardonowa represyjność nie znajduje odzwierciedlenia w faktach.
    Podsumowując – nie potrafię zrozumieć zajadłości Pana Dziewulskiego względem straży gminnych (miejskich), Inspekcji Transportu Drogowego czy instruktorów nauki jazdy, którzy także nie prowadzą szkoleń według własnego „widzimisię” lecz na podstawie wynikających z przepisów prawa, programów szkoleń.
    Za to świetnie rozumiem, dlaczego, miast dążenia do usystematyzowania i wdrożenia wspólnych działań, by zapewnić porządek i bezpieczeństwo ludziom tam, gdzie każdy z nas bywa na co dzień, woli on wychwalać jedną służbę, kosztem deprecjonowania innych. Przykłady wielu państw, tak
    w Europie, jak i na świecie, jasno wskazują, że nigdzie nie sprawdza się system ochrony porządku
    i bezpieczeństwa publicznego oparty o jedną „megaformację”.
    Jak mówi stare przysłowie: „Coś, co jest do wszystkiego, tak naprawdę jest do niczego”.
    Tak długo, jak samorządy uprawnione będą do tworzenia prawa lokalnego oraz zobowiązane do działania na rzecz bezpieczeństwa mieszkańców, tak długo ich prawem winno być dysponowanie własną służbą, przy pomocy której będą mogły te zadania realizować. Tylko alians państwa
    z jednostkami samorządowymi pozwoli na wspólną realizację celów.
    * stary kawał z czasów PRL:
    Komendant komisariatu MO, przychodząc do pracy, zauważa na schodach rozdeptaną żabę. W przypływie humoru, pod koniec odprawy rzuca z uśmiechem: – A teraz, towarzysze, przyznać mi się, kto wczoraj pałował żabę? Po chwili milczenia odzywa się głos z sali: – Panie majorze, my nie pałowali. Sama ze schodów zleciała…

    Chcesz być na bieżąco?
    Subskrybuj nasz newsletter!
    wypisz się
    graffiti
    zobacz galerię
    Aksel
    http://www.krksmg.pl/policyjne-ambicje-strazy-miejskiej-kontr-opinia,550,art.html
    tak panie Dziewulski zastanów się pan nad swoimi komentarzami !!!! brawo Panie Piotrze brawo!!! Strażnik z 9 % stałym uszczerbkiem zdrowia uzyskanym w trakcie pełnienia swoich obowiązków wobec lokalnej społeczności. Pozdrawiam

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy