W niebie jest miejsce dla wszystkich

W niebie jest miejsce dla wszystkich

Mówienie o AIDS jako o karze bożej zawsze było dla mnie absurdem

Rozmowa z księdzem Arkadiuszem Nowakiem, laureatem Busoli 2001

– Dlaczego ksiądz wybrał problem AIDS?
– Początki mojej pracy wiążą się nie z AIDS, a z dramatami osób uzależnionych od narkotyków. Chciałem poznać ten problem i zacząłem współpracować z warszawskim towarzystwem rodzin i przyjaciół dzieci uzależnionych. Było to na początku lat 80. Postanowiłem wtedy wstąpić do zakonu kamilianów, którego celem jest praca z ludźmi chorymi, bez względu na rodzaj ich choroby i na wyznanie. Szczególną opieką mamy otaczać osoby odrzucone przez społeczeństwo. Jeżeli zachodzi potrzeba, to z narażeniem życia.
– Dlaczego ksiądz wybrał zakon kamilianów?
– Najpierw uznałem, że chcę być księdzem. Tak poczułem w pewnym okresie mojego życia. Szukałem możliwości połączenia pracy w środowisku chorych, bo zawsze chciałem być lekarzem i równocześnie poświęcić się działalności duszpasterskiej. Wybór był następujący: bracia bonifratrzy, albertyni lub kamilianie. Wybrałem ten ostatni zakon, bo kształcił księży. Kiedy skończyłem nowicjat i złożyłem pierwsze śluby, pojechałem na studia teologiczne do Warszawy. Wtedy poprosiłem przełożonych o możliwość pracy w środowisku uzależnionych od narkotyków. Spotykałem się tam z rodzicami dzieci, które się uzależniły, czasem ich dzieci już nie żyły. Były też kontakty z osobami uwolnionymi od nałogu i z tymi, które brały. To była wielka lekcja praktyczna, ale starałem się też poznać teorię.
– Praca zapowiadała się jako pożyteczna, konkretna i zamknięta w ramach obowiązujących norm. Tymczasem wszystko zmieniło się wraz z AIDS. Pamiętam emocje, dramatyczne relacje z miejsc, gdzie chcieli schronić się chorzy.
– Rzeczywiście, wydarzenia układały się w sensacyjną historię. Na przełomie lat 90. okazało się, że w grupie uzależnionych jest kilka osób zakażonych wirusem HIV. To zbiegło się z próbą Marka Kotańskiego. Chciał otworzyć dom w Rembertowie. Nie udało się. Próbowałem pomóc poprzez sam fakt bycia tam. Ale sutanna nie podziałała. Wtedy ówczesna wiceminister zdrowia, Krystyna Sienkiewicz, zrobiła heroiczny gest i przeniosła chorych do Ministerstwa Zdrowia, do swojego gabinetu. Tam przez dwa tygodnie ta grupa koczowała, a ja byłem jedną z nielicznych osób, które mogły ją odwiedzać. I po tych dwóch tygodniach zaproponowano, żebym koordynował powstanie nowego ośrodka w Konstancinie. Miały tam przebywać osoby wybrane nie ze względów medycznych, ale społecznych. Odrzucone. Wtedy udało się, a to dzięki proboszczom wszystkich parafii w Konstancinie, którzy jednogłośnie wypowiedzieli się pozytywnie o zakażonych. To ewenement i w żadnym miejscu już się nie powtórzył. Po dwóch latach okazało się, że rośnie liczba potrzebujących. Wtedy mój zakon przeznaczył dla nich jeden ze swoich domów – w Piastowie, ale miejscowa społeczność nie chciała nowych lokatorów. Jednak dom istnieje i dziś zapewne mieszkańcy Piastowa nie chcieliby się nawet przyznawać, że brali udział w proteście sprzed lat.
– Można chyba powiedzieć, że przez te lata poznał ksiądz kawałek złej Polski.
– Na pewno tak, ale do pewnego momentu staram się usprawiedliwiać ludzkie reakcje. Uważam, że na początku emocje mogą brać górę nad rozsądkiem, później wrogowie często stają się przyjaciółmi Jednak czasami widzę, że mimo poświęconego czasu, przekonywania i udowadniania, ktoś pozostaje w kręgu własnych racji, sprzecznych z medycyną. Jeżeli tak jest, a reakcje w stosunku do drugiego człowieka są wrogie, wtedy tego nie usprawiedliwiam. I jeżeli nie naruszam prawa, robię swoje.
– Czy wiara jest fragmentem terapii? Czy można powiedzieć, że człowiek wierzący spokojniej znosi cierpienia?
– Dla mnie ważna jest osoba, której mam udzielić schronienia. Wiara jest na drugim miejscu. Natomiast sama wiara pomaga u pacjentów, którzy leczą się z uzależnienia. Bywa, że jest im łatwiej wyzwolić się z nałogu. Ale nie jest to też regułą. W moich ośrodkach staramy się wypośrodkować między czasem dla ciała, a czasem dla duszy. Bo narkomania jest chorobą i ciała, i duszy. Trzeba je leczyć równocześnie. I jeszcze jedno. Ludzie chorzy na AIDS dowiadują się o śmiertelnej chorobie. Fakt jej potwierdzenia jest dla nich dużym szokiem. I wtedy okazuje się, że wiara jest bardzo potrzebna. Spokojniej umierają, gdy są pogodzeni z rzeczywistością i z losem.
– Czy jest dla nich miejsce w niebie?
– Dla wszystkich jest miejsce w niebie.
– A czy dla chorych na AIDS można znaleźć krzepiący cytat z Biblii?
– Chorzy na AIDS podkreślali, że Pan Jezus spotkał się z Marią Magdaleną, pomógł cudzołożnicy. To oczywiście porównanie nie do końca szczęśliwe, bo wielu chorych nie ma nic wspólnego z grzechem nieczystości, natomiast otwartość Ewangelii na drugiego człowieka zakłada, że wśród ludzi, do których przyszedł Jezus, są także chorzy na AIDS. Wszystkie interpretacje AIDS jako kary bożej zawsze były dla mnie absurdalne.
– A lęk, zakazy, poczucie winy – czy w ten sposób można dotrzeć do ludzi, w szlachetnym przecież celu? By byli zdrowi.
– Zawsze byłem przeciwnikiem strachu jako metody profilaktycznej. Ja raczej odnoszę się do osobistej odpowiedzialności. Na przykład, jeślibyśmy wprowadzili restrykcyjny zakaz przebywania prostytutek na ulicach, to i tak nie zahamujemy fali AIDS. Sedno w tym, czy ludzie będą korzystali z usług tych pań. Rozwój epidemii można zahamować tylko właściwym stylem życia. I do tego należy nawoływać. Do niczego ludzi nie zmusimy.
– Czy jednak z historii chorych nie wyłania się obraz wiernych upartych, grzeszących i niepokornych?
– Wierny w Kościele nie jest człowiekiem świętym. Każdego dnia zdarza się, że wielokrotnie łamiemy zasady wiary. Powinniśmy dążyć do doskonałości, choć nigdy jej nie uzyskamy. To, że ktoś zaczął zażywać narkotyki, na pewno jest grzechem. Ale potem ci ludzie są chorymi, więc wartość moralna tego czynu jest zupełnie inna. Mamy do czynienia z ciężką, nieuleczalną chorobą. Uważam, że leczący się narkoman to doskonała baza pracy duszpasterskiej. Wiąże się ona z określonymi wartościami. Ich kultywowanie w życiu narkomana powoduje, że może przestanie brać. Są wspólnoty, które leczą tylko pracą i modlitwą. Dróg jest wiele, chodzi o to, żeby znaleźć właściwą dla uzależnionego. Jednak uważam, że narkoman nie powinien leczyć się wielokrotnie w tym samym ośrodku. Jeżeli się nie udało, musi szukać pomocy w innym systemie.
– Spróbujmy podsumować. Sytuacja w Polsce uspokoiła się. Zmieniło się też zachowanie chorych. Już nie obnoszą się z chorobą, ucichli. Czy to słuszna postawa?
– Na początku musiało być głośno, bo był to sposób na zwrócenie społecznej uwagi. Ale teraz wiemy już, że kontakty codzienne nie są drogą zakażenia. Nie ma więc żadnego powodu medycznego, dla którego osoba zakażona powinna mówić o HIV. Obowiązkiem moralno-etycznym – ale i prawnym – jest, żeby powiedzieć swojemu partnerowi seksualnemu. Natomiast nie ma potrzeby mówić innym osobom, łącznie z lekarzami. Dobrze byłoby, żeby lekarz wiedział, bo ta wiadomość może wpłynąć na diagnozę w innych schorzeniach. Ale pacjent musi mieć poczucie bezpieczeństwa. Nie może być tak, że chory jest leczony, dopóki nie przyzna się do AIDS. Potem zostaje odrzucony. Poprzez Krajowe Centrum ds. AIDS i Ministerstwo Zdrowia staramy się szkolić lekarzy i uświadamiać, że anonimowy pacjent stanowi większe zagrożenie. I że za uczciwą postawę powinno go spotkać uczciwe traktowanie, a nie kara, bo się przyznał.
– Czyli sytuację w Polsce można uznać za opanowaną. Świat chwali nas za dokonania.
– Zrobiliśmy bardzo dużo, mamy powody do radości. Oto najkrótsze wyliczenie: dobrze zorganizowane są ośrodki walczące z AIDS, ale i te pomagające chorym. Osoby zakażone wirusem HIV, dzięki odwadze i aktywności zorganizowały się, mają stowarzyszenia i mogą walczyć o swoje prawa. Wprowadziliśmy drogie, specjalistyczne leczenie dla osób, które tego wymagają. Zachowanie wszystkich ministrów zdrowia było w tej dziedzinie znakomite. Moją intencją było, by AIDS stał ponad wszelkimi podziałami politycznymi. I to się udało. Poza tym raczej zamykamy listę krajów, w których epidemia narasta. Jest u nas kilkadziesiąt przypadków rocznie, natomiast przerażające jest to, co się dzieje za naszą wschodnią granicą. My dajemy sobie radę, ale oczywiście – wierzę w to – dzięki stylowi życia. Mamy swoją tradycję, która powoduje, że nasze zachowania są bezpieczniejsze. Pamiętamy, że każdy, kto decyduje się na ryzykowne zachowania seksualne, jest narażony, każdy biorący narkotyki też.
– W tym roku, w czasie akcji związanej z grudniowym Światowym Dniem AIDS, apelowano, by Polacy przebadali się. Z jakim skutkiem?
– Polacy niechętnie wykonują testy. Może nie mają powodów. Ale dzięki akcji wiele osób przyszło zrobić sobie test. To znaczy, że istniała potrzeba informacji. Sądzę też, że potrzebujemy więcej anonimowych, bezpłatnych punktów badań.
– Dziś nie jest już ksiądz tylko osobą pomagającą. Rozmawiamy w gabinecie menedżera.
– Obszar mojej pracy zmienia się. Jestem na co dzień z tymi ludźmi, bo mieszkam w jednym z ośrodków, znam ich problemy na wylot, ale mam też wiele innych spraw, pracę urzędniczą. W papierach też są ludzkie życiorysy. Poza tym spotykam się z lekarzami, szukam wsparcia u postaci życia publicznego. Jestem pomysłodawcą wielu działań, a wykonują je inni. Trzeba wyraźnie oddzielić tę pracę u podstaw, którą realizuję kilka godzin dziennie, od całej reszty. Czasem czuję się zmęczony tą działalnością, ale nie wyobrażam sobie, że mógłbym ją zostawić.
– Może zostawiłby ją ksiądz dla problemów ludzi starych, którym poświęcone są ostatnie działania.
– Wraz z telewizyjną Dwójką przygotowaliśmy przed Wielkanocą akcję „Ta nasza starość”. Chodziło o wzbudzenie niepokoju w sumieniach Polaków. Pomoc finansowa była odczuwalna, bo udało nam się wesprzeć parę domów opieki społecznej, ale najważniejszy był aspekt moralny. Ta akcja wydaje mi się kolejnym dotykaniem spraw trudnych, o których się na co dzień nie mówi.
– Nie tylko akcja z Dwójką, ale i inne wydarzenia mówią, że znakomicie współpracuje ksiądz z mediami.
– Dla mnie media zawsze były poważnym partnerem. Dobrodziejstwa mediów doświadczyłem w czasie konfliktu lokalnego w Piastowie. Jestem świadomy, że media to ogromna władza, z której trzeba umieć korzystać. Mogą człowieka wynieść wysoko, ale mogą też zniszczyć.
Moim szczęściem było spotkanie wielu publicznych osób, które udało się zarazić problemem. Chciałam wymienić prof. Łętowską, nieżyjącą już prof. Kuratowską, ówczesną wiceminister zdrowia, Krystynę Sienkiewicz, i Marka Kotańskiego. Z artystów Eleni, Korę Jackowską i Edytę Geppert. Ale w sposób szczególny chciałbym wyróżnić panią Jolantę Kwaśniewską. Gdy się spotkaliśmy po raz pierwszy, nie sądziłem, że razem uda nam się tak wiele dokonać. Zaprosiłem panią prezydentową na konferencję poświęconą AIDS, ale wcześniej chciała odwiedzić ośrodek, by zrozumieć potrzeby chorych. Stąd wziął się pomysł wspólnej Wigilii. Potem chorzy gościli w Pałacu Prezydenckim, pani prezydentowa po raz kolejny odwiedzała ośrodki. I to nie tylko, gdy zbliżał się Światowy Dzień AIDS.
– Ciągle nie rozumiem tego momentu przełomowego. Co zmienia się w człowieku, że postanawia być księdzem?
– Nie potrafię tego wytłumaczyć.
– W takim razie porozmawiajmy o faktach.
– Żeby zostać księdzem, musiałem zakończyć pracę na poczcie. Tak, byłem listonoszem. Z bardzo aktywnego życia, które wtedy prowadziłem, musiałem przejść do zupełnej ciszy nowicjatu zakonnego. To był absolutny szok. Ale wiedziałem, że musi tak być, bo inaczej nie będę mógł zrealizować dalszych planów. Być może, korzenie decyzji są w moim życiu rodzinnym. Wychowałem się w śląskiej, tradycyjnej rodzinie. Miałem przyjaciół wśród księży. Kościół był blisko, poza domem to w nim koncentrowało się życie. Ale w tamtych czasach informacja, że zostanę księdzem, wywołałaby chyba śmiech, bo poza serdecznymi kontaktami z Kościołem należałem też do zbuntowanej grupy młodych ludzi, którzy chcieli mieć zupełnie odrębne zdanie. Był to okres i buntu, i kształtowania się pewnych wartości. One zwyciężyły.
Jednak najmilej wspominam czas, gdy spotykałem się z ludźmi, rozwożąc listy. Był to beztroski młodzieńczy czas, ale jednocześnie odpowiedzialna funkcja. Uczyłem się wtedy w szkole wieczorowej, więc dni miałem wypełnione. Byłem dumny, że potrafię zarobić na siebie.
– Wiele lat później ksiądz Arkadiusz Nowak odebrał prestiżową nagrodę ONZ, Poverty Award, przyznawaną za zwalczanie światowego ubóstwa. Czym była? Ukoronowaniem? Satysfakcją?
– Była najważniejszym wyróżnieniem. Na arenie międzynarodowej, w dziedzinie zwalczania AIDS trudno sobie wyobrazić większą. Była to nagroda nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich, którzy bardzo wiele zrobili, by chorzy w Polsce czuli się bezpiecznie. Gdy mi ją wręczano na forum ONZ, w obecności wielu osobistości, cieszyłem się, że Polska jest tam reprezentowana.
– Przyszły rok będzie trudny. Także w dziedzinie finansowania służby zdrowia. Jakie ksiądz ma plany, by cięcia nie dotknęły chorych?
– Wiem jedno – nie możemy przerwać leczenia pacjentów. Ale wiem też, w jakiej sytuacji jest kraj. Czeka nas ogromne wyzwanie – rozmowy z firmami farmaceutycznymi, negocjacje, by obniżyły ceny leków do poziomu pozwalającego leczyć dotychczasowych pacjentów i wprowadzić kilka procent nowych. Czas pokaże, czy firmy są dojrzałe. Do tej pory współpraca układała się znakomicie.
– Robi ksiądz wrażenie człowieka zadowolonego. Pewnego swoich racji.
– Nie narzekam. Mam bardzo ciekawe życie.

 

Wydanie: 2001, 52/2001

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy