Niemcy stracili raj na własne życzenie

Niemcy stracili raj na własne życzenie

Wysiedleń Niemców nie nazywam wypędzeniem. Była to przecież konsekwencja niemieckiego napadu na Polskę Hermann Kant, autor powieści „Pobyt” – Przed kilku laty byli żołnierze Wehrmachtu odwiedzili Polskę i w pokojowym geście podali rękę byłym polskim żołnierzom, obrońcom Westerplatte. Słyszał pan o tym? – Nie słyszałem, ale mogę to sobie wyobrazić. To, że przyjechali, pojednali się z Polakami, manifestując wolę, by nigdy nie powtórzyła się tragiczna historia, uważam za wspaniały gest. – Pan też był w Wehrmachcie. – To prawda, byłem. – Został pan wysłany na front w wieku 17 lat? – Nie, miałem wtedy 18 lat. – Często zadaję sobie pytanie, jak to było możliwe, że społeczeństwo niemieckie najpierw w demokratycznych wyborach wybrało Hitlera na swego przywódcę, a potem w czasie wojny godziło się na to, co robił. Wielkich, powszechnych protestów nikt przecież nie organizował. – Cóż, ówczesne społeczeństwo było wychowane i trzymane w ryzach. Obowiązywało powszechne mniemanie, że skoro prawie wszyscy akceptują politykę Hitlera, z pewnością jest ona właściwa. A to znaczy, że ludzie z głupoty nie chcieli samodzielnie myśleć. Hitler był przebiegły i wiedział, jak zagrać na narodowej strunie i jak politycznie wykorzystać społeczne nastroje. – Sam, w pojedynkę niczego by nie zdziałał. Miał rzesze pomocników. – Oczywiście, że miał. Ale miał też siłę, by te rzesze przekonać do swoich idei. W owym czasie Niemcy już były krajem wielu obozów koncentracyjnych. Nikt jednak wtedy nie myślał, że są to miejsca zagłady. Sądzono, że tam więzi się jedynie tych, którzy są innego zdania niż Hitler. Taka postawa nie jest, niestety, niemieckim monopolem. – W pana rodzinie mówiło się o takich obozach? – Przyjaciel moich rodziców siedział w obozie koncentracyjnym niedaleko Hamburga. Pewnego dnia dostaliśmy byle jak zapakowaną przesyłkę. Były to prochy owego przyjaciela rodziców. Od tego momentu wiedziałem, czym są obozy – koncertowe, jak mawialiśmy. Prawdę o obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu poznałem o wiele później. – Został pan powołany do Wehrmachtu w 1944 r., wojna już się kończyła. Cieszył się pan z tego poboru? Był pan dumny? – Wręcz przeciwnie, bardzo się bałem. Już wtedy wiedziałem, że wojna jest straszna. Nie wymienię z nazwiska przyjaciela mojej mamy, który był komunistą i opowiadał, jaka jest prawda. A poza tym, wyznam szczerze, w 1944 r. dziewczyny były dla mnie ważniejsze niż cała reszta świata. Pobór do Wehrmachtu był najgorszym, co mogło mnie spotkać. – Dokąd jechał młody poborowy Hermann Kant? – Do Kołobrzegu. Ale nawet nie wiem, jak wyglądał Kołobrzeg, bo był grudzień 1944 r., my, młodzi, od rana do nocy ćwiczyliśmy biegi na plaży i uczyliśmy się strzelać. Potem wysłali mnie do Gniezna. Z Gniezna zapamiętałem katedrę, właściwie nic więcej. Katedra była dla żołnierzy kartograficznym znakiem rozpoznawczym. – Niezbyt długo pobył pan na froncie. Gdzie zastał pana koniec wojny? – W Puławach. – Ucieszyła pana ta wiadomość? – Nie za bardzo. Już wtedy byłem polskim jeńcem, który, też jako jeniec, miał za sobą m.in. pobyt w byłym obozie niemieckim w Łodzi. To tam zobaczyłem górę zamarzniętych zwłok więźniów. Niemcy zamordowali ich, uciekając przed wojskami radzieckimi. Piszę o tym w powieści „Pobyt”, opartej na faktach i osadzonej w historii. Podobnie jak mój bohater Mark Niebuhr ponad dwa lata po zakończeniu wojny siedziałem w warszawskim więzieniu przy ul. Rakowieckiej podejrzany o morderstwo. Wiele razy słyszałem, że jestem mordercą. W więziennej celi poznałem prawdziwych morderców, oni mówili, za co zostali uwięzieni. – Gdy samotnie uciekał pan z frontu, trafił pan na wieś i spotkał polskich chłopów. – Polscy mieszkańcy wsi uratowali mi życie. Nakarmili, kobiety opatrzyły mi odmrożone nogi, była ostra zima. Wieś potraktowała mnie nie jak wrogiego żołnierza, lecz jak zagubionego, głupiego chłopaka, który jeszcze jest dzieckiem. – Wraca pan myślami do więzienia przy ul. Rakowieckiej i do Polaków, których wtedy tam pan spotkał? – Wracam. Z powodu powracających wspomnień napisałem tę powieść. – I ma pan do Polaków sporo zastrzeżeń… – A nie powinienem ich mieć? Przecież powtarzali, że jestem mordercą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 45/2003

Kategorie: Świat