Nie chcę mieć etykietek. Wolność od przymiotników jest bardzo przyjemnym uczuciem Ewelina Marciniak – reżyserka teatralna, laureatka Paszportu „Polityki”. W 2020 r. otrzymała prestiżową niemiecką nagrodę teatralną – Der Faust. Otrzymałaś w tym roku najważniejszą niemiecką nagrodę teatralną – Der Faust – za reżyserię spektaklu „Der Boxer” na postawie powieści „Król” Szczepana Twardocha. Kilka lat temu w Teatrze Śląskim wystawiłaś „Morfinę”. Co cię przyciąga do tego autora? – Interesuje mnie sam gatunek powieści historycznej, dzięki której, wracając do przeszłości, można opowiedzieć o współczesnych problemach. Szczepan uruchamia świat bardzo zmysłowy, witalny i intymny. Akcja „Króla” rozgrywa się w Polsce w latach 30. XX w. Jej głównym bohaterem jest Jakub Szapiro – bokser żydowskiego pochodzenia. Dzięki prozie Twardocha można zbliżyć się do tamtych czasów i tamtych ludzi, rozszarpując klisze myślowe, w które wyposaża nas edukacja i stereotypy. Dla mnie, reżyserki, ważne jest również to, że Szczepan daje mi wolną rękę i mogę przebudowywać jego teksty. W „Bokserze” zupełnie inaczej ustawiam postacie kobiece, które w książce wprowadzone są tylko po to, żeby opowiadać historię głównego bohatera. U mnie zyskują one podmiotowość. „Bokser” był twoim trzecim niemieckim spektaklem po „Śnie nocy letniej” i „Nocy św. Bartłomieja” na podstawie „Królowej Margot”. Wcześniej europejska klasyka, teraz polski tekst współczesnego autora. Nie bałaś się tej propozycji? – To było trudne. W niemieckim teatrze każdy pomysł jest szeroko dyskutowany przez reżysera, dyrektora oraz sztab dramaturgów, który zapoznał się z książką. W takim zespole doszliśmy do wniosku, że może być to interesujący i przewrotny pomysł; polska reżyserka, polski autor piszący o przedwojennej Warszawie. I niemiecka publiczność. Powieść przedstawia moment tuż przed II wojną światową. Jak wojenne tematy wybrzmiewają dzisiaj w Niemczech? – Tematy wojny, winy i współodpowiedzialności zostały szeroko omówione w tamtejszej kulturze. Można powiedzieć, że są solidnie przepracowane, dlatego nie miałam poczucia, że wyjmuję trupa z szafy. Moim celem nie było tworzenie po raz kolejny świata bohaterów współodpowiedzialnych za przemoc w oczywisty, prosty sposób. Zastanawiałam się za to, jak to w ogóle było możliwe, gdzie padło ziarno przemocy i czym było podlewane, że mogło wykiełkować w tak spektakularny sposób. Patrząc na twoje ostatnie produkcje, mam wrażenie, że temat przemocy jest dla ciebie bardzo interesujący. – Tak, w dodatku najbardziej interesująca wydaje mi się ona w momentach, kiedy jest jeszcze niewidoczna. To łączy moje ostatnie spektakle. Także wystawioną w Gnieźnie „Historię przemocy”. W „Bokserze” najtrudniejszą dla mnie sceną wcale nie jest bicie na ringu, lecz przyjście Ziembińskich do żony Szapiro po to, żeby zabrać jej rzeczy, czyli przemoc dozwolona i uprawomocniona. Zawsze zadaję sobie pytanie o okoliczności, w których następuje przesunięcie granicy, a państwo i społeczeństwo pozwalają sobie na utratę szacunku dla drugiego człowieka. Czy masz wrażenie, że tak jest dzisiaj w Polsce? – Tak. Cicha przemoc, która była z nami od lat, zaczyna się rozrastać coraz szybciej i szybciej. Stąd wybuch fali gniewu i chęć przeciwstawienia się jej. Sama uczestniczyłam w protestach i mówię to z uśmiechem na twarzy, bo jestem dumna, że mogę być częścią tego ruchu. W Polsce masz opinię reżyserki kontrowersyjnej. Wokół twojego spektaklu „Śmierć i dziewczyna” wybuchły protesty dotyczące zatrudnionych przez ciebie w spektaklu aktorów porno. W Niemczech też masz taką etykietkę? – Nie mam i nie chcę mieć żadnych etykietek w Niemczech, tak samo jak nie chcę ich mieć w Polsce. Nie jestem tam ani kontrowersyjna, ani przeestetyzowana. Wolność od przymiotników jest bardzo przyjemnym uczuciem. Nie muszę mierzyć się z presją, z wyobrażeniami na swój temat. Jestem tylko ja, scena i aktorzy, którzy chcą iść ze mną w świat. Czuję, że dzięki temu sama mogę się przeskakiwać, a potem czytać niemieckie recenzje z zaskoczeniem, że tak można opisywać mój teatr. „Sen nocy letniej”, który był pokazywany również w Gdańsku, zawierał scenę, w której aktorzy chodzili nago po widowni. Przedstawienie reżyserowałam we Fryburgu, który mimo że ma duży i sprawnie prowadzony przez Petera Carpa teatr, jest małym miastem. Jest tam dużo publiczności abonamentowej, czyli osób po 50. roku życia. Pojawiły się, więc obawy, jak widzowie









