Notes dyplomatyczny

Notes dyplomatyczny

Jest pewna choroba wśród ludzi MSZ, dotyka ona szczególnie często tych, którzy w dyplomacji pracują niezbyt długo, mniej niż 12 lat. To dziwna przypadłość – szefowie (i szefowe) naszych placówek chorują na rezydencję. Ograniczmy się do tegorocznych „bohaterów”: Róża Kozłowska w Monachium swoją rezydencję zmieniała parokrotnie, zmiany okazały się także hobby byłego ambasadora w Chorwacji, Wiesława Walkiewicza.
Teraz na rezydencję zachorowała Joanna Kozińska-Frybes, konsul generalny w Barcelonie. Do MSZ przyszła pracować na początku lat 90., natychmiast wysłano ją jako ambasadora do Meksyku, po powrocie kierowała Departamentem Dyplomacji Kulturalnej, a ponieważ obawiała się, że nowa władza źle ją potraktuje (tzn. adekwatnie do umiejętności), w ostatnich dniach Bartoszewskiego ewakuowała się do Barcelony jako szefowa tamtejszego konsulatu. Zanim dotarła do stolicy Katalonii, pojawił się tam jej mąż. Złożył wizytę w placówce i poprosił urzędującego jeszcze konsula generalnego o pożyczenie służbowego samochodu. Konsul się zdziwił: „Po co panu samochód? Jeżeli trzeba gdzieś podwieźć, to kierowca pana zawiezie”. Na te słowa pan Frybes nie stracił rezonu. I odpowiedział spokojnie, że chce samochód, bo musi pojeździć po Barcelonie, żeby znaleźć rezydencję dla przyszłej pani konsul.
Ha! Ta historyjka opowiadana była w MSZ jako wspaniała anegdota, tymczasem rzeczywistość jeszcze raz sprawiła prześmiewcom figla. Oto przyszło do centrali pismo – z Barcelony – w którym pani konsul Kozińska-Frybes pisze, że chce przenieść się do nowej rezydencji. Bo dotychczasowa jakoś jej nie odpowiada. W liście pani konsul zawarła propozycję: znalazła właściwe miejsce, właściwą rezydencję, więc prosi MSZ o zgodę na przeprowadzkę. Tymczasem MSZ, zanim wyraziło zgodę, przyjrzało się tej nowej rezydencji. I cóż się okazało – rezydencja, w której chciałaby zamieszkać pani Kozińska-Frybes, nie ma mebli, ale za to jej wynajęcie jest droższe od tej obecnej, z meblami. Nie dość, że Polska musiałaby więcej płacić, to jeszcze musiałaby dokupić do nowej siedziby pani konsul krzesła, szafy, dywany, stoły i tym podobne drobiazgi.
Pisząc swoje pismo, pani konsul musiała się zorientować, że w tym momencie urzędnicy w centrali mogą zacząć mieć wątpliwości. Rzuciła zatem na szalę najmocniejszy, jej zdaniem, argument: rezydencja, w której nie ma mebli i do której państwo polskie takowe kupi, jest lepsza. Bo ona ma dwuletnie dziecko, które niszczy meble. Więc, gdy będą one państwowe, nie trzeba będzie płacić właścicielom ewentualnego odszkodowania.
Na takie argumenty urzędnikom z alei Szucha zaparło dech. Bo oto dowiedzieli się, że Rzeczpospolita powinna finansować swojej wybrance nową rezydencję, odpowiednio droższą, że jest ona dobierana także pod kątem trybu życia i upodobań konsulątka i że państwowe to niczyje, rozwalać można do woli.

Wydanie: 10/2002, 2002

Kategorie: Kraj
Tagi: Attaché

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy