Jak głosi stare porzekadło: Bóg stworzył WIEŚ, a diabeł – MIASTO. Mądry Bóg posłużył się ewolucją, a perfidny diabeł – człowiekiem, w tym ludźmi płci żeńskiej. Niedawno TVP pokazała reportaż z Zamojszczyzny, gdzie młodzi wieśniacy, chłopcy jak malowanie, do tańca i do różańca – na próżno tęsknią do życia rodzinnego, bo ich rówieśniczki gremialnie wybierają miasto. O zdradzie wsi przez kobiety mówi najwybitniejsza powieść ostatniej dekady, „Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego: wszak matka głównego bohatera wychodzi za mąż głównie po to, aby wydostać się ze wsi, a później robi wszystko, by syn tam nie wrócił.
Ja sama od 40 lat mieszkam w Warszawie (z racji zawodu męża – naukowca), ale byłam i jestem wieśniaczką, o czym szczególnie dobitnie przekonuję się przy okazji urlopów, z reguły spędzanych jak najdalej od jakichkolwiek bruków. Dzięki temu zadomowiłam się na Podhalu, a od dwu lat poznaję dyskretny urok Mazowsza, dokładnie – okolic rzeczki Utraty, rozsławionej przez Iwaszkiewicza. Urzekły mnie pola “malowane zbożem rozmaitem”, stawy z dzikimi łabędziami, a zwłaszcza lasy, po których można wędrować do upojenia, podziwiając liczne tam pomniki przyrody – dęby i graby tak opasłe, że we trójkę się ich nie obejmie.
Podczas powrotu do Warszawy, na Grójeckiej, utknęliśmy w bezbrzeżnym korku, posuwając się w tempie nawet nie ślimaczym, bo ślimak jednak się porusza, a myśmy stali i stali. Wokół nad kierownicami twarze wściekłe lub naznaczone tępą rezygnacją, a powietrze tak przesycone spalinami, że od razu zaczęły mnie piec spojówki. Wieczorem, zamiast sielskiej ciszy – nieustanne, mechaniczne dudnienie, punktowane wyciem karetek pogotowia. I tak do chwili, gdy wreszcie zdesperowana łyknęłam jakiś proszek, by rano obudzić się z bólem głowy, wśród jeszcze intensywniejszego hałasu…
Gotowa bym już pomyśleć, że taka reakcja to dowód nerwicowego przeczulenia, ale oto, co ostatnio można było przeczytać w poważnym, francuskim tygodniku „Express”:
“Na pytanie postawione w niedawnej ankiecie: “Co za 10 lat będzie szczytem nowoczesności?” – 48% Francuzów odpowiada: “życie na wsi”. Tylko 23% – “życie w mieście”. Wieś – symbolem nowoczesności… Wszystko więc wskazuje na to, że XXI stulecie będzie zupełnie inne” (patrz „Forum” nr 20/2000).
Za tą teorią przemawiają konkretne fakty. Otóż w ciągu ostatnich 20 lat z Paryża “wybyło” sto tysięcy mieszkańców (tylu liczy np. Rouen) i to głównie ze środowisk opiniotwórczych. Dzięki obecnemu rozwojowi komunikacji, a zwłaszcza technik telekomunikacyjnych (Internet, fax), można, znakomicie prosperować na “głuchej wsi”, od czasu do czasu wpadając do “centrali”, jaką pozostaje wielkie miasto ze swymi bankami, urzędami, instytucjami.
Ksiądz Jan Twardowski (przy okazji piękne ukłony i życzenia dla Jubilata – sto lat niech żyje nam!) przypomniał w jednym z wywiadów, że w Warszawie nie urodził się żaden wielki poeta. To samo można powiedzieć o powieściopisarzach. Tak chętnie zawłaszczany przez warszawiaków Prus przybył tu jako młodzieniec całkiem już dorosły. Miał za sobą zasadnicze doświadczenie swojej generacji – powstanie styczniowe, a zamieszkawszy w Warszawie, wcale nie darzył jej szczególnym sentymentem (wołał Nałęczów…), kpił ze stołecznych salonów, a współczuł biedocie z Powiśla. Jego najpopularniejsza, istotnie “warszawska” powieść – „Lalka” – mówi o klęsce; tragiczne zwycięstwo wielki pisarz zastrzegł dla rodziny Ślimaków, którzy mimo wszystko ostają się na swej “placówce”. Od lat do znudzenia sygnalizuję, że Prus swą wizję przyszłości wiązał z mieszkańcami wsi, że w nich widział główny podmiot historii narodowej, ale krytyka, zwłaszcza ta “od pana Zagłoby”, zmajoryzowana przez ludzi miasta, ani rusz nie chce przyjąć tego do wiadomości. Ręce opadają…
Tu nie chodzi o moje prywatne hobby, czy, mówiąc po polsku, bzika. Francuskie badania z lat 70., przekazane w tzw. Raporcie Peyerefitte’a dowiodły, że miasta powyżej 200 tysięcy mieszkańców to istne wylęgarnie agresji.
I trudno się temu dziwić! Zwierzę, zwane homo sapiens, nie jest zaprogramowane do życia w anonimowym tłumie, w nieustannym hałasie, w smogu, a przede wszystkim – w odcięciu od przyrody. W moim najgłębszym przekonaniu, opartym na obserwacji i na lekturach – stały kontakt z przyrodą jest warunkiem nie tylko zdrowia fizycznego i psychicznego, ale też rozwoju wyobraźni kulturotwórczej.
André Malraux, jeden z najbystrzejszych myślicieli XX wieku, uważał, że naprawdę wielkim stylem, stworzonym w Europie – była romańszczyzna, a ta powstała w czasach, gdy cały nasz kontynent był wiejski. Największy poeta nowożytności, William Szekspir, wychował się w Stratfordzie, mieścinie wtopionej w przyrodę. Do Londynu przeniósł się jako człowiek całkowicie uformowany wewnętrznie. Temu to prowincjuszowi zawdzięczamy przebogatą galerię postaci oraz tragiczną (nie absurdalną!) wizję losu ludzkiego.
Dziś w USA obok zurbanizowanej, skrajnie skomercjalizowanej kultury masowej istnieje “nurt wiejski”, wyznaczany takimi nazwiskami, jak Faulkner, czy Redford, twórca m. in. filmu „Wojna fasolowa”, tej amerykańskiej, współczesnej „Placówki”. Ale u nas takich i tym podobnych ważkich sygnałów w ogóle się nie zauważa, a tym bardziej – nie wysuwa się z nich wniosków. Czy nieuchronna globalizacja ma być równoznaczna z uogólnioną urbanizacją? Całe moje jestestwo wzdraga się przed taką perspektywą, którą narzucają nam ludzie miasta, obdarzeni inwencją i przedsiębiorczością, ale pozbawieni wyobraźni naprawdę twórczej. A tylko dzięki niej człowiek jest istotą pełnowymiarową, z nogami na ziemi (nie – na bruku), ze skrzydłami u ramion, z głową na wysokościach.
Ale jak przekonać o tym Polki i Polaków, których znakomita większość marzy o przenosinach do Warszawy, do Paryża, a najchętniej do Nowego Jorku! JAK!…
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy