O dwóch takich, co rządzą Hollywood

O dwóch takich, co rządzą Hollywood

$0 nominacji do Oscara – mała wytwórnia Miramax pokonała wielkie studia filmowe Rzeczywiście Martin Scorsese cisnął telefon przez okno i rzeczywiście był nieźle wkurzony. Ale Harveya Weinsteina nie było w pokoju, nie było go nawet w tym samym mieście. W temu podobne dementi na temat awantur, jakie wybuchały na planie „Gangów Nowego Jorku” między słynnym reżyserem a jego producentem, niewielu uwierzyło. Reputacja wybuchowego drania, który zawsze dopnie swego, zobowiązuje, a Harvey Weinstein pracował na nią latami. Wielu upatruje przecież źródeł sukcesu małej wytwórni Miramax w jego rozbuchanym ego, umiejętności twardego negocjowania i ogromnym zaangażowaniu w każdy projekt. Oscarowe potyczki Media łapczywie rzuciły się na plotki o niesnaskach dwóch hollywoodzkich gigantów – Scorsese i Weinsteina – bo nic tak nie podnieca jak zakulisowe rozgrywki wielkich graczy fabryki snów. A film jak film – Scorsese to mistrz i nawet jeśli powinie mu się artystyczna noga, szum szybko ucichnie. Ale jeśli taki mistrz musi wykłócać się o dzieło, nad którym pracuje od 25 lat, z dusigroszem Weinsteinem, który w ciągu dekady stał się jednym z najpotężniejszych ludzi w Hollywood – to jest temat na wiele tygodni. Któż oprze się smacznej historyjce, jak producent chciał ingerować we wszystko, łącznie z ilością żelu na włosach aktorów? „Gangi nowego Jorku” zostały docenione w postaci kilku nominacji do nagrody Akademii Filmowej. Dla Miramaxu to chleb powszedni, od kilku lat dominuje w oscarowych rozdaniach. W tym roku mieli aż 40 nominacji. Tylko jednej wytwórni udało się zdobyć więcej – 45 zebrała w 1940 r. United Artists. Ale w tym roku bracia Weinsteinowie mają pecha, bo oscarowa uroczystość przejdzie do historii przede wszystkim jako odbywająca się w cieniu wojny i z tego powodu mniej spektakularna. A chcieliby sobie odbić poprzednią, gdy Miramax był prawie nieobecny. Wszystko przez to, że Harvey Weinstein nie rozkręcił rok temu swojej słynnej machiny promocyjnej, która pochłania miliony dolarów i wymaga od niego wielu zabiegów. Jak bardzo jednak się opłaca, dowiódł bezapelacyjny, acz nieoczekiwany triumf „Zakochanego Szekspira”, gdy Miramax, mała niezależna nowojorska wytwórnia, produkująca filmy za stosunkowo nieduże pieniądze, udowodniła, że można pokonać gigantów. Cały sekret w tym, by wyłożyć na promocję sumę równą prawie połowie budżetu filmu i zastosować agresywny lobbing obowiązujący w kampaniach politycznych. Odtąd zaczęto mówić, że zdobywanie Oscarów jest tym, co Harveyowi wychodzi najlepiej. Pomyśleć, że na początku lat 90. dzisiejszy mistrz autopromocji znajdował się na progu bankructwa. Fabryka snów Miramax to już nie tylko firma dystrybucyjna, ale wytwórnia – a właściwie dwie – oraz udziałowiec w rynku prasowym. W sumie zgromadziła dotąd prawa do 500 filmów. Nadal określa się ją jako niezależną, mimo iż w 1993 r. za cenę 100 mln dol. stała się częścią koncernu Disneya. Weinsteinom pozostawiono jednak niespotykaną w innych studiach autonomię. Od tego czasu przeszli metamorfozę, zmieniając się w pierwszoligowych producentów hollywoodzkich. Harvey wziął pod swoje skrzydła w założeniu bardziej artystyczne wielkie produkcje, prestiżowe oscarowe tytuły jak „Angielski pacjent”, „Pulp Fiction”, czy „Gangi Nowego Jorku”, a jego młodszy brat Bob – popularne, kasowe pewniaki. Szli pod prąd. Gdy inne wytwórnie tworzyły mniejsze oddziały nastawione na mniej komercyjne projekty i poławianie artystycznych perełek, oni poszli w większe budżety i inwestowali w dochodowe – „popcornowe”, jak je sami nazywają – hity: „Krzyk”, „Straszny film”, „Spy Kids” i ich kolejne sequele. Niekonwencjonalne posunięcia od początku były ich znakiem firmowym. A zaczęło się jak w amerykańskim micie – dwóch zapaleńców kinomanów od dziecka marzących o karierze filmowej postanowiło przerzucić się z organizacji koncertów na dystrybucję filmów. Firmę nazwali od imion rodziców: Miriam i Max. To dzięki nim Ameryka zobaczyła m.in. pierwszy film Soderbergha „Seks, kłamstwa i kasety wideo”, trylogię „Trzy kolory” Kieślowskiego, a także dzieła Almodóvara i Greenawaya. W przeciwieństwie do innych firm z branży nie wystarczało im kupowanie niezłego tytułu i czekanie na łaskawą reakcję publiczności. Może i byli fanami kina, lecz przede wszystkim byli biznesmenami i nie wahali się przemontowywać zagranicznych arcydzieł przed pokazaniem ich w Ameryce.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2003, 2003

Kategorie: Kultura