Jeżeli słowo „postkomunizm” może być użyteczne i nie tracić związku ze swoją etymologią, to tylko jako nazwa stanu rzeczy, jaki nastąpił w Polsce po październiku 1956 r. i trwał do roku 1989. Bezsensem jest określanie tym słowem stosunków, jakie zaistniały wraz z demokracją, władzą Kościoła, gospodarką wolnorynkową i antykomunizmem jako ideologią państwową. Do przełomu październikowego Polską rzeczywiście rządzili komuniści wyznania radzieckiego, używali wszystkich dostępnych sobie środków do wcielania w życie zasad utopii komunistycznej, w miejsce własności prywatnej wprowadzili własność kolektywną, wszelkiej przedsiębiorczości gospodarczej narzucili przymus centralnego planowania (czy odgórnego drobiazgowego dyrygowania), czynili nieustające wysiłki ukształtowania świadomości ludzi zarówno w sprawach Kosmosu, jak też wydarzeń bieżących, od inteligencji wymagali wiary w światopogląd materialistyczny. I to jeszcze daleko nie wszystko, czego wymagali komuniści. Bezustannie przekonywano, że komunizm jest ostatecznym celem całej ludzkości, że odwrotu od niego nie ma, że jest dobrem tak wielkim, że żadne poświęcenie dla tego celu nie jest przesadne. Opór, jaki stawiał czynnik ludzki, a także inne czynniki realne, był zwalczany za pomocą terroru, a terror sprawiał, że najważniejszą instytucją władzy była policja polityczna – Urząd Bezpieczeństwa. Ten komunizm nazwano później nadrzeczywistością, ale istniała też rzeczywistość. Kraj był odbudowywany z wojennych ruin, powstawał przemysł, i to ten najambitniejszy, czyli ciężki, do organizmu narodowego włączano Ziemie Odzyskane z ich zburzonymi miastami i pustką administracyjną, jednym słowem powstało zróżnicowane kulturalnie obywatelskie społeczeństwo pracy, o czym zawsze trzeba pamiętać, gdy się mówi o komunistycznej nadrzeczywistości tamtych czasów, bo bez tego nie byłoby wiadomo, skąd się wzięła Polska jako kraj nowoczesny, uprzemysłowiony i zurbanizowany. Bardzo trudno solidaruchom wytłumaczyć, że nie wszystko, co istniało, było komunizmem. Ideologia komunistyczna była czymś w rodzaju świeckiej religii i miała swojego boga. Tym bogiem był Stalin. Żył on w dwu wymiarach: w rzeczywistości był wodzem, który wygrał wielką wojnę i z tego tytułu cieszył się olbrzymim prestiżem na całym świecie, USA nie wyłączając. Istniał także w nadrzeczywistości i tu miał byt symboliczny, nie wiadomo, czy nie ważniejszy od realnego. Nakrzyczał kiedyś na swojego syna Wasyla Stalina: Wybij to sobie z głowy! Ty nie jesteś Stalinem, nawet ja nie jestem Stalinem! Jak widać, zdawał on sobie doskonale sprawę z podwójnego charakteru swojej boskości. Uzasadnione było pytanie, czy religia przetrwa swojego boga, toteż jego śmierć była olbrzymim wstrząsem. Według tego, co słyszałem od Adama Schaffa albo u niego czytałem, późniejsi znani rewizjoniści, nie wyłączając Leszka Kołakowskiego, Baumana i innych, na uroczystościach pogrzebowych „płakali jak bobry”. Z żalu czy z radości – prof. Jerzy Wiatr mógłby na to odpowiedzieć. Ukazanie przez Chruszczowa Stalina rzeczywistego, odartego z całej symboliki i wyjętego z nadrzeczywistości, w Polsce wywołało wstrząs, od którego można datować postkomunizm. Tej przemianie poświęcona jest książka „Przełom Października ‘56”. Nie mogę tu nawet skrótowo przedstawić treści zebranych artykułów ani wymienić wszystkich autorów. Wymienię kilku w kolejności, w jakiej występują: Andrzej Werblan, Łukasz Jastrząb, Andrzej Skrzypek, Longin Pastusiak, Andrzej Friszke, Jerzy Wiatr i jeszcze siedmiu. Książkę zamyka stenogram dramatycznych negocjacji Władysława Gomułki z Chruszczowem (obydwaj w asyście swoich towarzyszy z kierownictwa partyjnego). Z racji biograficznych najbardziej zainteresował mnie artykuł Pawła Dybicza (redaktora całości) zatytułowany „Agonia ZMP. Ruch młodzieżowy 1956-1957”. Należałem do ostatnich roczników tej organizacji i byłem bodajże jednym z pierwszych jej członków, który napisał w gazecie, że ZMP należy rozwiązać i zrobić miejsce bardziej ideowej organizacji młodzieżowej („Sztandar Ludu”, wrzesień 1956). Przykry ton tego artykułu i odwołanie się do „ideowości” po pewnym czasie zaczęły mnie żenować. W październiku 1956 rozpocząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim. Biegałem na wszystkie sławne później wiece, pamiętam brylującego na nich Krzysztofa Pomiana, wyjątkowo trwale utkwiło mi w pamięci przemówienie Jana Kotta, który na politechnice przywołał powstanie listopadowe i zobowiązującą nas ówczesną jedność literatów i studentów. Kiedy indziej wyruszaliśmy na Żerań, gdzie mieli rozdawać broń, i bardzo żałowaliśmy, że nie rozdają, a tak chcieliśmy poświęcić życie. Wspaniały to był czas, po takich przeżyciach Solidarność nie mogła już zrobić wrażenia. Na zdjęciach olbrzymiego wiecu przed Pałacem Kultury jedna z tych 100