Ludwik Jerzy Kern i jego niezwykli rozmówcy: Eile, Kisielewski, Lengren, Łomnicki, Waldorff i inni Że nie będą to zwykłe pogaduszki, zapowiada umieszczona na okładce galeria nazwisk rozmówców autora: Marian Eile, Stefan Kisielewski, Zbigniew Lengren, Tadeusz Łomnicki, Christa Vogel, Jerzy Waldorff i inni, z tej samej wysokiej półki. Większość odeszła już w zaświaty. U Ludwika Jerzego Kerna, który zaczął zbierać te wywiady przed laty, siedzą w fotelu i pewnie coś tam popijają, bo przecież nie da się poplotkować na łapu-capu. Przeciwko czytelnikom Marian Eile. Twórca „Przekroju”, jego redaktor naczelny przez pół wieku. – Jedyny człowiek, jakiego znałem – powiada z zadziwieniem Ludwik Jerzy Kern – który nie chciał pchać się wyżej. Miał to w nosie. Ale z fotela naczelnego mógł go zrzucić tylko ukochany pies Fafik, który zwykle siedział za plecami Eilego i spychał go na sam skraj fotela. Kern zamierzał porozmawiać z Eilem o dziennikarstwie, ściślej o „Przekroju”. Ale nim doszli do tego tytułu – również miejsca pracy autora książki, zahaczyli o przedwojenne „Wiadomości Literackie”, pismo Mieczysława Grydzewskiego, u którego Eile terminował przez cztery lata. Ten znakomity dziennikarz – wspomina Eile – wymyślił własny system korektorski bez korektorów: kilkadziesiąt pierwszych, niejako próbnych egzemplarzy pisma było drukowane w sobotę wieczorem. Nocą goniec rozwoził je wszystkim autorom danego numeru i stałym współpracownikom. Około 50 osobom. Czytali przez niedzielę, a w poniedziałek przed południem telefonowali do Grydzewskiego, jeśli znaleźli jakiś błąd. Kern, który jak pisze na okładce swej książki, uznaje zasadę, że z obcymi i nieciekawymi nie rozmawia, pyta swego wieloletniego naczelnego: – Czy zdajesz sobie sprawę, że od Grydzewskiego przejąłeś jedną z jego broni, tę najbardziej okrutną, mianowicie przemilczania różnych znanych osób? Niektórzy woleliby nawet, żeby źle o nich pisano, niż żeby nie pisano w ogóle. I jeszcze, dodaje autor „Pogaduszek”, ta skłonność do dawania poważnych zamówień dziennikarskich niefachowcom… Przecież to niebezpieczne, łatwo można się wyłożyć. Chyba że ma się w oku jakiś specjalny rentgen… Eile: – Nie na tym to chyba polega. (…) Naczelny musi mieć przede wszystkim przemożną potrzebę przekonania innych, że ma rację. Potrzebę narzucenia innym swego poglądu (…). Dobry redaktor nie lansuje tego, co osobiście lubi, a przede wszystkim nie to, co lubią czytelnicy. Lansuje to, co w jego przekonaniu jest dobre i wartościowe. Dobre pismo robi się przeciwko czytelnikom, o stopień wyższej niż czytelnicy. Oni się powoli podciągną. Ilu obecnych naczelnych miałoby odwagę tak obnażyć przed czytelnikami swą redakcyjną politykę? A przecież nie była to zła metoda, skoro „Przekrój” przez lata należał do pierwszej gildii opiniotwórczych tygodników. Marian Eile był w Krakowie człowiekiem z Warszawy; zrazu to nie przeszkadzało, bo „Przekrój” miał być wydawany w Krakowie tylko przez pewien czas, z uwagi na ocalałe tam po wojnie maszyny drukarskie. Ale Eile zagnieździł się pod Wawelem i bardzo szybko zaczął się przeciwstawiać przeniesieniu pisma do stolicy. – Dlaczego? – pyta swego naczelnego Kern. – Bo zdawałem sobie sprawę, że tam redagować byłoby o wiele trudniej. Za blisko do centralnych dyrektyw. A ja nigdy nie dopuściłem do tego, żeby w zespole było trzech partyjnych. Najwyżej dwóch – bo wtedy nie byli w stanie utworzyć podstawowej organizacji partyjnej. – Jednakże – przypomina Kern – projektowanych przeprowadzek było kilka. – Ale żadna nie doszła do skutku – odpowiada z drugiego fotela Eile. Bo albo nie było drukarni, albo odpowiedniego lokalu na redakcję. A gdy już sprawa wyglądała groźnie, to wtedy żądaliśmy takiej liczby mieszkań dla zespołu, że tym w Warszawie opadały ręce. Pogadali sobie też o Gałczyńskim, w latach 50. bardzo związanym z „Przekrojem”. Znakomity poeta był hołubiony, choć nigdy nie miał tam etatu. – Nie nadawał się na uwiązanie go – twierdzi Eile. Choć obie strony podejmowały takie próby. Kiedyś, gdy w zespole okazał się niezbędny sprawozdawca filmowy, Gałczyński zapalił się do tej roboty. Następnego dnia przyniósł recenzję z zamówionego filmu. Niestety, nic w niej nie było o filmie, ani słowa o reżyserze i aktorach (a grała Rita Hayworth), nawet tytuł został przekręcony. Poeta przyznał się, że w kinie nie był, ale za to niezwykle dokładnie oglądał przed kinem fotosy, chyba z pół godziny.
Tagi:
Helena Kowalik