Na oceanie śpiewam, ryby nie protestują

Na oceanie śpiewam, ryby nie protestują

fot. Aleksander Doba

Aleksander Doba nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Planuje kolejną daleką wyprawę Co jest najgorsze? Głód, żar lejący się z nieba czy monotonia i samotność? – Palące słońce. Przepływałem Atlantyk trzy razy, z czego dwa razy w okresie polskiej zimy. Tęskniłem za rodziną, myślałem o Wigilii i chciałem zobaczyć śnieg. Pragnąłem chłodu. Nie będę oryginalny. Chyba zawsze najbardziej brakuje nam tego, co akurat nieosiągalne. Tymczasem wokół mnie było tak gorąco, że stawało się to prawie nie do zniesienia. Nie miałem jak od tego uciec. Kiedy był pan najbardziej spragniony ludzkiej obecności i rozmowy? – Moja druga wyprawa trwała najdłużej. Łącznie przebywałem na wodzie ponad pół roku. Wtedy też przez 138 dni nie miałem fizycznego kontaktu z innym człowiekiem. To było na trasie od Lizbony do Bermudów. Rzadko rozmawiałem przez satelitę. Ceny za tę przyjemność są kolosalne. Miałem problemy techniczne i kiedy się dowiedziałem, że płyną do mnie ludzie, czułem się, jakby zaraz miały być święta. Wykąpałem się, wypucowałem kajak, posprzątałem pokład. Jak ja się cieszyłem zwykłą rozmową! Te trzy godziny to jeden z najlepszych momentów na oceanie. Jak doszło do tak długiego odosobnienia? – Pomiędzy kontynentem europejskim a północnoamerykańskim jest najszersze miejsce Atlantyku. Od początku zakładałem, że o kontakt z ludźmi będzie wyjątkowo trudno. Wszystko utrudniła walka w Trójkącie Bermudzkim, gdzie utkwiłem na 40 dni. Urwał mi się tam ster i musiałem go naprawić na lądzie, więc zostałem zmuszony do zmiany planów. Musiałem płynąć do najbliższego lądu. Były to Bermudy. Miałem do nich ok. 400 km, ale w połowie trasy spotkałem się z ludźmi, którzy po mnie wypłynęli. Można być samemu, a jednocześnie nie być samotnym? – Wiele osób pyta, jak znosiłem samotność. To pojęcie oznacza dla mnie coś innego. Proszę sobie wyobrazić kilkunastopiętrowy blok, który ma wielu mieszkańców. Wśród nich na pewno znajdzie się chociaż jeden człowiek prawdziwie samotny. Taki, który nie ma bliskich i wszystkie dni spędza w pojedynkę. Co z tego, że może codziennie mijać przypadkowe osoby, skoro wszyscy są zajęci sobą i swoim życiem? O takich ludziach przypominamy sobie, gdy widzimy ich nekrologi. To jest prawdziwa samotność. Gdy byłem na oceanie, zawsze kibicowało mi bardzo wiele osób. Ich wsparcie dodawało energii. Mogłem być wiele kilometrów od jakiegokolwiek człowieka, więc sam. Jednak nie czułem się samotny. W jaki sposób radził pan sobie ze słabościami? – Sam do siebie nie mówiłem, nie trafia to do mnie. Za to ćwiczyłem głos, odzywając się do ryb i ptaków. To byli moi towarzysze. Nie jestem muzykalny, ale mogłem swobodnie śpiewać i nikomu to nie przeszkadzało. Chyba że tym rybom, ale nie oponowały. Zdarzały się także sytuacje, że ptaki siadały mi na ramieniu lub wpadały do kajuty, jakby też łaknęły mojej obecności. To była próba nie tylko dla pana, ale i dla bliskich. Dużo mają jeszcze cierpliwości? – Gdybym miał podsumować trzy wyprawy oceaniczne, wyszłoby, że spędziłem na wodzie ponad rok. Z żoną były największe problemy. Żadna moja wyprawa jej się nie podobała i zniechęcała mnie do nich, jak tylko potrafiła. Kiedy coś mi nie wychodziło w przygotowaniach, od razu humor jej się poprawiał. Starszy syn również traktował je z rezerwą. Martwili się. Zazwyczaj najbardziej cieszył się najmłodszy potomek. Na Amazonce przeżyłem dwa napady bandyckie. Mierzono do mnie z broni. Czesiek skwitował to wtedy: „Ojciec, spokojnie! Indiana Jones też miał przygody!”. Bardzo mi się to spodobało. Było, minęło, lufa przy skroni to nie najgorsza rzecz na świecie, kiedy nie kończy się konsekwencjami. Żyję, więc nie ma co roztrząsać. Dopuszczają do siebie myśl, że jeszcze wywinie im pan numer z kolejną daleką wyprawą? – Moją ostatnią odbytą podróż po Atlantyku traktuję jak zbliżenie się do granicy ludzkich możliwości. Przeżyłem zmagania z wiatrem o mocy 10 w sali Beauforta i 10-metrowe fale. Nikt jeszcze nie przetrwał tego w tak małej jednostce pływającej jak moja. Polak potrafi. Wtedy uznałem, że plan został zrealizowany. Powiedziałem, że więcej wypraw oceanicznych kajakiem nie mam w planie. Kilka miesięcy temu oznajmiłem jednak rodzinie, że za dwa lata znów zamierzam być na oceanie. Chcę przepłynąć Atlantyk ze wschodu na zachód, tym razem nie kajakiem, ale łodzią wiosłową. Chyba w związku z pandemią może

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2020, 2020

Kategorie: Wywiady