Przy okazji 50-lecia Wydawnictwa Literackiego Decyzje o doborze wydawanych książek leżały całkowicie w moich rękach, choć oczywiście musiałem zdobywać uznanie władz Wydawnictwo Literackie, państwowe przedsiębiorstwo zajmujące się edytorstwem książek, ukończyło właśnie 50 lat. I dokładnie w tę rocznicę sprywatyzowało się – stało się spółką z 15-procentowym udziałem kapitałowym grupy jego obecnych pracowników. Tym, co pozostało po wydawnictwie państwowym – wraz z 6 tys. tytułów książkowych wydanych w ponad 100 mln egzemplarzy – jest przede wszystkim sława, a więc wiele warte na rynku logo wydawnictwa, jego nadzwyczaj doświadczona, zapewne najlepsza w Polsce kadra redaktorska i wielki, położony w centrum Krakowa, zabytkowy gmach Izby Przemysłowo-Handlowej, coś w rodzaju zamczyska z przysadzistą wieżą zegarową z globusem. Kiedy odchodziłem z tego wydawnictwa w 1990 r. (po 20 latach pracy), należało – obok PIW i Czytelnika – do największych w Polsce i mogło się równać z czołowymi wydawnictwami tego typu w Europie. Publikowało ok. 200 tytułów rocznie, a nakłady sięgały 8 mln egzemplarzy (to znaczy przeciętny nakład wynosił 40 tys. egzemplarzy, najczęściej sprzedawanych w ciągu jednego, dwóch lat). Były to książki wydawane na gorszym niż dzisiaj papierze, ale redakcyjnie opracowane na poziomie rzadko spotykanym w krajach o najwyższej kulturze edytorskiej. Wówczas wydawanie książek było nie tyle działalnością gospodarczą i zarabianiem pieniędzy, ile uczestnictwem w kształtowaniu polityki kulturalnej. W przypadku wydawnictw typu PIW, Czytelnika i WL polegało to przede wszystkim na chęci zaspokajania społecznej potrzeby książki: udostępnianiu możliwie największej grupie czytelników dostępu do literatury pięknej – polskiej i światowej, klasycznej i współczesnej, książek w wydaniach wysokonakładowych i tanich. Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że decyzje o wyborze tytułów leżały całkowicie w moich rękach, choć oczywiście musiałem zdobywać uznanie dla mojego programu wydawniczego w Ministerstwie Kultury i Sztuki oraz w Wydziale Kultury Komitetu Centralnego. Ale podobnie jak prezesowi Czytelnika i dyrektorowi PIW nikt mi niczego nie narzucał. Byliśmy za to często i publicznie krytykowani przez twardogłowych za liberalizm itp. Sprawozdania Wydziału Kultury KC ciągle podawały mnie i Stanisława Bębenka, a także innych wydawców, jako przykłady ulegania rewizjonistycznym i kosmopolitycznym wpływom ideowym, ale w kręgach Jerzego Łukaszewicza czy Waldemara Świrgonia wiedziano, że w razie konfliktu znajdziemy pomoc u silniejszych od nich kierowników życia politycznego Polski. Nie była to oczywiście sytuacja normalna, nie miała wiele wspólnego z demokratycznym obyczajem, jednak nasza działalność okazywała się skuteczna i poszerzała granice wolności. W moim życiu wydawniczym zdecydowałem o publikacji ponad 3 tys. tytułów. Mało jest na świecie wydawców, którym było dane podjąć tyle decyzji pozytywnych. Co nie znaczy, że o możliwość publikacji niektórych książek nie musiałem walczyć po kilka lat (np. o więzienne wspomnienia gen. Józefa Kuropieski) i że nie pamiętam o kilku (policzalnych na palcach jednej ręki) tytułach, które cenzura mi zatrzymała. Ważnym wyznacznikiem prowadzonej przez wydawców polityki kulturalnej był stosunek do wolności twórczej i czytelniczej. W działalności czołówki wydawców polskich po październiku 1956 r. (i po neostalinowskim regresie roku 1968) dominowała zasada: wszystko, co tworzą polscy pisarze, i wszystko, co ważne w literaturze światowej, powinno dotrzeć do polskiego czytelnika. Poza literaturą antyradziecką i antykomunistyczną – bo na to nie pozwalała polska racja stanu, a robiła to za nas paryska „Kultura” Jerzego Giedroycia. Nigdy, kiedy zawieraliśmy umowy wydawnicze, nie pytaliśmy, którego pisarza wolno wydawać, a którego nie wolno. Oczywiście – a było różnie w różnych okresach – trafialiśmy przy niektórych książkach czy autorach na przeszkody i znaczną część naszego czasu i energii zabierało przezwyciężanie oporu betonu oraz donosów służby bezpieczeństwa. Patronował naszej walce autorytet Jarosława Iwaszkiewicza, który nie stronił od spotkań z władcami i nieraz łechtał ich próżność, aby móc bronić tego, co uważał za najważniejsze dla środowiska pisarskiego: prawa do publikacji książek, do paszportu i do czytania „Kultury” paryskiej w bibliotece ZLP. Ze Stanisławem Bębenkiem głosiliśmy też otwarcie zasadę, że nie ma literatury krajowej i emigracyjnej. Jest jedna, polska. Nikt oficjalnie nam się nie przeciwstawił, choć fakt emigracji autora zwiększał podejrzliwość cenzorów wobec dzieła. W ciągu moich 20 lat w WL doprowadziłem do wydania ok. 100 tytułów pisarzy żyjących na emigracji. Fakt działania Wydawnictwa Literackiego poza Warszawą
Tagi:
Andrzej Kurz









