Odrze, na pożegnanie

Odrze, na pożegnanie

Nad Odrą rzygało się, wracając po pijaku „z grobu Wojaczka”. Bardzo ładnie i elegancko się rzygało, bo wystarczyło wychylić się za murek i paw lądował na samym brzegu, w krzakach, gdzie pozostawał gorzką tajemnicą. Murek przydawał się także na randkach, był z widokiem na wodę, na z rzadka przepływający statek pełen imprezowiczów, na mrugający po drugiej stronie Ostrów Tumski. Nad Odrą byliśmy bojowi. Między betonowymi wentylatorami na Wzgórzu Partyzantów zbieraliśmy się jako Anty Nazi Front, żeby roznosić antyfaszystowskie ulotki, ustawiać się na marsze i bójki ze skinami. Miałam 14 lat i to były ostatnie subkultury lat 90., wojny o naszywki, sznurówki – dobrze znaliśmy symbolikę kolorów. Jako licealiści nad Odrą byliśmy patetyczni: czytając Céline’a na kocu z wielbłądem. Żółciejąc aż po końcówki włosów od tytoniu tak toksycznego, że przepalał srebro. Ogniska na wałach, puszczanie papierowych łódek. Wierszyki pisane w tramwajach, które jechały wzdłuż Odry i w których każdy porządny człowiek chociaż raz zgubił portfel i klucze. Nad Odrą byłam też mała. Babcia Władka zabierała mnie tam zimą. Szłam z nawoskowanymi łyżwami przewieszonymi przez ramię. Z rękawiczkami na sznurku. Żeby nakarmić łabędzie albo odkryć ślizgawki pod śniegiem, na zamarzniętej tafli – niektóre niemożliwie długie. Obić tyłek, skręcić

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.