Jarosław Gowin wie, że pieniędzy na naukę i szkolnictwo wyższe jest bezwstydnie mało, więc te marne środki chce przeznaczyć na największe ośrodki uniwersyteckie Przygotowany przez resort Jarosława Gowina projekt ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce jest prezentowany jako efekt wielomiesięcznej współpracy z organizacjami reprezentującymi środowisko akademickie. Projekt nazywany przez Gowina „Konstytucją dla Nauki” rzekomo cieszy się szerokim poparciem tego środowiska, które ma w nim widzieć nadzieję na unowocześnienie uczelni i dostosowanie ich do wymagań współczesności. Pojawiające się głosy krytyczne, np. ze strony Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej, są lekceważąco i nieomal pogardliwie zbywane jako „margines marginesów”. Sprzeciw środowisk akademickich A jednak ten sielski obraz harmonii pomiędzy Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego a środowiskiem naukowym zakłócają podejmowane przez coraz liczniejsze rady naukowe wydziałów uniwersyteckich uchwały poddające projekt ustawy radykalnej krytyce. W dodatku w uchwałach tych mowa o zasadniczym zagrożeniu, jakie niesie reforma. Instytut Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego stwierdza: „Planowane rozwiązania oznaczają nadmierną, dysfunkcjonalną centralizację i uznaniowość w zarządzaniu całą nauką, uniwersytetem, a także w kształtowaniu karier akademickich. Proponowana ustawa podcina korzenie samorządności, godzi w podstawy wolności akademickiej. Jej kluczowym składnikiem są obecnie rady wydziałów i senaty, które chce się zlikwidować bądź zmarginalizować na rzecz niczym nierównoważonej władzy rektorów i rad uczelni – nowych gremiów zdominowanych przez aktorów zewnętrznych”. Natomiast w liście otwartym do ministra Gowina, pod którym to listem podpisało się na chwilę obecną kilkuset naukowców z całej Polski, możemy m.in. przeczytać: „Najważniejszym – naszym zdaniem – problemem jest to, że Ustawa zlikwiduje autonomię uczelni, podporządkowując wszystkie elementy bardzo subtelnej tkanki społecznej świata akademickiego jednej osobie rektora. Dostrzegamy w tym rozwiązaniu likwidację samorządności akademickiej i zagrożenie autorytaryzmem. Niepokoi nas również groźba jednostronnego uzależnienia wolnych badań naukowych od państwowego i prywatnego mecenatu. Tym samym wyrażamy poważne zaniepokojenie faktem, że – bez względu na zapewnienia twórców Ustawy – rektor nie będzie w pełni autonomiczny w obliczu możliwych nacisków ciał polityczno-biznesowych. Jesteśmy świadomi, że powoływana w Ustawie nowa instytucja w postaci rady uczelni, znana w wielu krajach Europy Zachodniej, będzie działała w Polsce w warunkach odbiegających od europejskich standardów demokracji i praworządności”. Co zatem przynosi projekt ustawy? Rozwiązania, które umożliwią wprowadzenie polskiego szkolnictwa wyższego do pierwszej ligi światowej nauki, czy takie zmiany ustroju uczelni, które skutkować będą politycznym podporządkowaniem uniwersytetów, a co za tym idzie, uzależnią badania naukowe i proces edukacji wyższej od zmiennych trendów politycznych? Cóż, wszystko wskazuje, że niestety to drugie. Amerykańskie uniwersytety i polskie pensje? Byłoby niezwykle miło pracować na uczelni, która zajmuje czołowe miejsce w światowych rankingach – nawet jeśli wielu badaczy zwraca uwagę na wątpliwą metodologię owych rankingów. Kiedy jednak przyjrzymy się uczelniom znajdującym się najwyżej na liście najlepszych uniwersytetów, odkryjemy prostą zależność – czołowe miejsca na tej liście zajmują po prostu uczelnie najbogatsze. Powiedzmy sobie jasno: roczny budżet Massachusetts Institute of Technology (MIT), zajmującego w tzw. rankingu szanghajskim czwarte miejsce, przekracza kwotę… całkowitego rocznego nakładu na naukę i szkolnictwo wyższe w Polsce. O porównywaniu nakładów na badania oraz wynagrodzeń naukowców z tym, na co mogą liczyć pracownicy czołowych uniwersytetów na świecie, nawet nie rozmawiajmy. Rzeczywistość jest następująca: jako profesor nadzwyczajny zarabiam ok. 4200 zł netto, do tego otrzymuję całe… 3000 zł rocznie (!) na tzw. badania statutowe. Oczywiście mogę się ubiegać o granty z Narodowego Centrum Nauki czy innych centralnych programów, przy czym przyznawalność tych grantów w mojej dyscyplinie (socjologia) wynosi 15-20%. W dodatku zajmując się problematyką niekoniecznie popularną wśród obecnie rządzących (gender studies), narażam się na wprost obraźliwe uwagi w recenzjach mojego grantu (sformułowania „ideologiczne zaangażowanie” i „brak gwarancji obiektywności” to najłagodniejsze reakcje na projekt, w którym pada straszne słowo gender). Mogę zatem ponawiać wnioski, licząc na to, że trafię na bardziej wykształconego recenzenta, lub starać się o jeszcze trudniej dostępne granty unijne. Dodajmy, że naukowcy w moim wieku to zazwyczaj ludzie mający dzieci w wieku licealnym









