Ufryzowana historia

Ufryzowana historia

Czyli jak nie pisać o Mrożku „Gazetę Wyborczą” kupuję i czytam regularnie, odkąd wychodzi, czyli przez lat już 25 z ogonkiem. Nawet nadrabiam zaległości, jeśli przez tygodnie pobywania za granicą odbieram kilkadziesiąt egzemplarzy z ulubionego kiosku. Do pisma, które – jak przystało na zwycięski kapitalizm – przynosi wielomilionowe zyski, dokładam swoje emeryckie ziarnko. „Gazeta Wyborcza” – a może raczej dwie „Gazety Wyborcze”. Ta sobotnio-niedzielna, można rzec, Michnikowa, intelektualna, światowa, zachowująca przyzwoitość, i ta druga – delikatnie mówiąc, wolnorynkowa i zadufkowa. Oczywiście pośrodku porusza się kilkunastu publicystów płci obojga wartych czytania, choć czasem denerwujących. Szczególnie ignorancją dotyczącą dziejów i spraw Polski Ludowej. Jakby nigdy nie czytali Friszkego, Werblana, Stoli czy Eislera. Wystarczy im banał i pewność siebie odwrotnie proporcjonalna do wiedzy. Czytam więc, bo robię to od dziecka, czyli lat już prawie 80, i nie znajduję do codziennego czytania niczego lepszego. A w sobotę wręcz nadzwyczajnego – myślicieli, których czekam, ze świata i z Polski. Że wymienię tylko kilku krajowych: Andrzej Walicki, Zygmunt Bauman i Karol Modzelewski, Bronisław Łagowski, Andrzej Romanowski i Marcin Król, Maria Janion, Joa­nna Tokarska-Bakir i Teresa Bogucka, Joanna Bator, Agnieszka Graff i wielu, bardzo wielu innych. Z początku myślałem nawet, że będzie to moja gazeta, ale później już tylko chwilami. Np. wtedy, kiedy w 1995 r. Michnik z Cimoszewiczem opublikowali wspólną inicjatywę pod przepięknym tytułem „O prawdę i pojednanie”, z której jednak nic nie wynikło, i potem, kiedy się wydawało, że Mazowiecki z Frasyniukiem i Hausnerem, a nawet z Geremkiem, próbowali stworzyć LiD i „Gazeta” im chyba sprzyjała. Ale okazało się to zbyt niebezpieczne dla establishmentu obu stron. Zwycięzców umowy nie obowiązują Kiedy znajdowałem w „Gazecie” nieprzyzwoitości i nieprawdy (a było tego mnóstwo) i kiedy dotykały one mojej godności czy mojej pracy (nazwijmy ją edukacyjno-polityczną i kulturalną), pisałem do Adama Michnika listy z prośbą o sprostowanie. Sporo tego zamieścił, potem pewnie przestał je czytać, a jego redaktorzy uznali, że lepiej całą moją robotę i publiczną przeszłość uznać za nieistniejącą, bo nieinteresującą fanów Instytutu Pamięci Narodowej. Podobnie jak przeszłość bardzo wielu innych. Pewnie okazywali w ten sposób szczególną łaskę, bo przecież mogliby opluć. Jak bowiem traktować faceta, który nie ma ochoty uchodzić za Konrada Wallenroda i który z ogromną rzeszą sobie podobnych i z wielką, przeważającą masą tych, którzy nie chcieli się deklarować politycznie, przepracował swoje życie w Polsce Ludowej i uważa, że je przepracował dobrze, a nawet lepiej. Że żyliśmy w Polsce, która była naszą Polską, dającą na ogół tylko trochę satysfakcji, ale w ogóle do wytrzymania. Szczególnie jeśli porównać ją ze współczesnością. Bo przecież miałeś wówczas tyle dostępu do kultury i wiedzy, ile chciałeś, czekałeś na wielkie dzieła twórcze i je dostawałeś (budziły podziw i uznanie na całym świecie), znajdowałeś też w przestrzeni publicznej autorytety, których zacności mogłeś być pewien. Mogłeś więc zachować się przyzwoicie, a nie tylko biernie, budować przestrzeń wolności ducha. I jadłeś nie mniej mięsa niż dzisiaj, a dziecka nie karmiłeś octem ze sklepowej półki. Miałem oczywiście świadomość, że Polska Ludowa i jej międzynarodowe osadzenie, cała epoka, pełne były niesprawiedliwości i sprzeczności, które doprowadziły do wielkiej zmiany. Tym się różniącej od wielkich zmian epok poprzednich, że odbyła się bez przelewu krwi. Mówię o prawdziwym przelewie krwi, którego doświadczyło w czasie wojny i po niej moje pokolenie, a nie o histerycznych pokrzykiwaniach o przelewie krwi, którego nie można – i na całe szczęście – udowodnić. Nawet jeżeli nasz kraj był przez dziesięciolecia państwem policyjnym, a przez kilkanaście miesięcy nazywało się to – bardzo na wyrost – stanem wojennym. Nie mogę też zapomnieć, że 4 czerwca 1989 r. 30% głosujących Polaków opowiedziało się nadal za Polską Ludową, choć bardzo głęboko zmienioną, np. zgodnie z wizją Mieczysława Rakowskiego, jej ostatniego premiera. A zwycięzcy uznali, że umowy z przegranymi w wyborach ich nie obowiązują. Kania przyjdzie i przypomni Tu moje pretensje ukonkretnię przykładami spraw, w które sam byłem zaangażowany. Czy można by spokojnie, bez epitetów i banałów politycznej poprawności, zastanowić się, co dało hasło „Tysiąc szkół na 1000-lecie”, bo przecież ten tysiąc szkół zbudowano dla młodego pokolenia Polaków? Choć styl tej inicjatywy – akcyjny, kampanijny, z opóźnieniami – był równie siermiężny jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 35/2014

Kategorie: Opinie
Tagi: Andrzej Kurz