Ogrom niepotrzebnej śmierci

Nieszczęściem Polski – przez większość lat wieku XX – było to, iż rządzący nią przywódcy, w sporej części zawodowi wojskowi, niezbyt wyraźnie rozumieli świat, jaki ich otaczał, co sprawiało, iż marnowali okazje dobre dla kraju lub pakowali ojczyznę w bardzo niekorzystne dla niej zdarzenia. Dotyczyło to ludzi mających równocześnie wielkie zasługi dla kraju, co znacznie do dzisiaj zaciemnia rzetelny osąd tych dawniej decydujących o losach Polski osób.
Piłsudski, niewątpliwy wyzwoliciel Polski z zaborczej niewoli, rozpoczął ten tragiczny ciąg niezrozumień. Zanim uderzył na bolszewię, miał możność wynegocjowania w Mikaszewiczach na Białorusi pokoju dającego Polsce granicę daleko na wschód od tej, jaką po wojnie 1920 r. udało się ustalić. Lenin miał wówczas nóż na gardle, gdyż ważyły się losy rewolucji i był gotów na daleko idące ustępstwa za cenę zawarcia szybkiego pokoju z Polską. Można było wówczas osiągnąć granicę na wschód od linii Winnica-Mińsk i odtworzyć coś na kształt dawnej, choć mocno okrojonej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej Wielu Narodów, czyli polskiego i obu ruskich. Zamiast tego odbyła się idiotyczna wyprawa na Kijów, zakończona Cudem nad Wisłą, zbawczym dla Polski, lecz grzebiącym aż prawie do końca wieku samorządność Ukraińców i Białorusinów.
Mający decydujący wpływ na rządzenie odrodzoną Polską oficerowie zupełnie nie zdawali sobie sprawy z przebiegu historii kraju przed rozbiorami, kiedy władza była w rękach elit w znacznej mierze zakorzenionych rodowodami i majętnościami na Wschodzie. Władza w większości terytoriów RP Wielu Narodów była sprawowana przez magnaterię o rusko-litewskich rodowodach, tyle że wyznających katolicyzm, a nie prawosławie, choć i tacy się zdarzali. Gdyby mikaszewickie rokowania dały Rzeczypospolitej Wielu Narodów obszar pomiędzy Zbruczem a jakąś tam linią na wschód od Winnicy, możliwe było utworzenie tego, co było dawniej, czyli państwa polsko-ukraińskiego. Także na północy było miejsce dla nieznanej dotąd w historii, ale narodowo odrębnej Białorusi.
Niepodległa Polska nie potrafiła uładzić stosunków narodowościowych na Wschodzie, co po niewielu latach zaoowocowało tragicznymi konfliktami. I to niekoniecznie na krańcach RP. Te sto prawosławnych cerkwi, które spalono na granicy Chełmszczyzny i Wołynia, ta głupia pacyfikacja, te walki o polski Lwów z Ukraińcami, którzy już dawno przestali być pokornym ruskim chłopstwem, za jakie jeszcze za mojej pamięci byli uważani – to wszystko zaowocowało tragedią rzezi Polaków na Wołyniu i Podolu w roku 1943. Trzeba do tego rejestru politycznych zbrodni wobec sąsiadów doliczyć agresję na Czechosłowację, w chwili gdy Hitler też czynił podobnie. To istny cud, że przy układaniu nowego porządku polityczno-geograficznego w Europie nie kazano nam zapłacić rachunku za ten idiotyzm. Szkoda, że polskiego wojska użyto nie tak dawno ponownie do pacyfikowania Czechosłowacji.
Gdybyż na tym można skończyć rejestr politycznej skrajnej głupoty wojskowych kręgów politycznych. Gdy wojna już się miała wyraźnie ku końcowi i było dobrze wiadomo, kto jest sojusznikiem numer jeden zwyciężających aliantów, wydany został najgłupszy rozkaz w historii Polski. Właśnie obchodzimy tę tragiczną rocznicę rozpatrywaną nadal od strony zasadności podjętych decyzji. Można nawet usłyszeć, że Powstanie musiało wybuchnąć, bo taka była silna potrzeba narodowego zrywu, bez którego, kto wie, czy nie stalibyśmy się 17. republiką sowiecką. Najrzadziej jednak w debatach o Powstaniu przypomina się rozmiar zbrodni, jaka była konsekwencją tego najgłupszego w naszych dziejach rozkazu, w wyniku którego poniosło śmierć 220 tys. ludzi, w tym kwiat młodzieży, tak później brakującej przy odbudowie stolicy i całego kraju.
Powstanie miało być gestem czy raczej czynem niepodległościowym wobec sowieckich zakusów na trwałe wprowadzenie tutaj radzieckich porządków politycznych i militarnych. Decydującym o tej zbrodni oficerom nie starczyło bądź wiedzy, bądź wyobraźni o tym, że naczelnym sojusznikiem zachodnich aliantów był przeogromny Związek Radziecki i po wojnie będą się liczyć głównie jego interesy i żądania, a nie sprawy malutkiej Polski, za sprawą Stalina powiększonej terytorialnie o ziemie zachodnie i północne. Nie sądzę, że nasi zachodni alianci zgodziliby się na takie okrojenie Niemiec, jakie zostało dokonane. Niemieckie wpływy były w USA arcypotężne – a wojnę wygrał wszak Niemiec czystej krwi, szczęśliwym dla niego i dla świata zrządzeniem losu urodzony z rodziców emigrantów już po ich przybyciu do Ameryki – gen. Eisenhower, późniejszy prezydent USA.
Podobnym gestem – tym razem wobec aliantów, lecz kosztującym ogrom polskiej krwi była bitwa o Monte Cassino. Wyznał mi to kiedyś w dość szczerej rozmowie sam gen. Anders, bliski przyjaciel mego wuja, gen. Rudnickiego, który mnie do niego zaprotegował, co sprawiło, że rozmowa była czysto prywatna. Na pytanie, dlaczego właściwie nasze wojsko musiało tam walczyć, genarał wyjaśnił, że w jego mniemaniu „sprawie polskiej”, której stał się przecież liczącym rzecznikiem, potrzebny był taki akt głośnej bitewnej współpracy z aliantami. We wszystkich rozmowach na ten temat, jakie prowadziłem z ludźmi mającymi wpływ na nasze losy, zawsze wracał ten sam motyw przewodni, w swej głębokiej istocie antysowiecki: dać się poznać jako zwolennik idei pełnej niepodległości Polski. To były bardzo piękne gesty, ale tylko gesty i na dodatek tragicznie krwawe. Za te gesty polska młodzież zapłaciła straszną cenę. My dwaj, mój brat Andrzej skazany na 10 lat Kołymy, później andersowiec spod Monte Cassino, i ja akowiec, górnik z Białych Niedźwiedzi – mieliśmy szczęście, przeżyliśmy, tylko nasza Matka wylała potoki łez z lęku o nasze losy, ale wśród naszych przyjaciół i krewnych cena zapłacona za ten brak orientacji wojskowych wysokiej rangi w rzeczywistych i zmieniających się układach sił i sojuszów na świecie była przeogromna. Ja miałem to szczęście, że kilkadziesiąt lat później mogłem wziąć czynny udział w jedynym – tak naprawdę udanym – zrywie niepodległościowym, jakim był ruch „Solidarności”. Po dramatycznych perypetiach stanu wojennego był Okrągły Stół. Dwaj ojcowie tego sukcesu naszego narodu – tak korzystnego dla reszty tej części Europy – prezydenci Jaruzelski i Wałęsa przejdą do historii jako bohaterowie korzystnych zmian. Różne matoły polityczne mają do obu tych polityków rozliczne pretensje, lecz milczą wobec zbrodni, jaką była niepotrzebna śmierć 220 tys. ofiar Powstania Warszawskiego.
3 sierpnia 2003 r.

 

Wydanie: 2003, 33/2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy