Moda na porody rodzinne. Co drugi ojciec przecina pępowinę Blok porodowy w szpitalu przy ul. Madalińskiego w Warszawie. Kolorowy korytarz, pośrodku duże akwarium z egzotycznymi rybkami, tuż obok centrum dowodzenia, czyli pokój położnych. Z korytarza prowadzi wejście do kilku sal porodowych. Zielonej, niebieskiej, pomarańczowej i brzoskwiniowej. Jest wczesne popołudnie. Co chwila z którejś porodówki wypada mężczyzna z komórką w ręku. – Tak, mamo. Nie, mamo. Gosia jeszcze nie urodziła. Mamo, kończę, muszę wracać – przyszły ojciec odwraca się na pięcie i znika z powrotem za drzwiami. W sali zielonej rodzi właśnie Ewa Olba, drobna blondynka. Do szpitala przyjechała dzień wcześniej, koło czwartej nad ranem. Jest kilka dni po terminie i dlatego lekarze zdecydowali, że poród trzeba wywołać. – Kurczę, jak to boli – stęka cicho, leżąc na boku. Obok niej przycupnięty na krzesełku siedzi mąż, Paweł. Masuje jej kręgosłup. A im częściej pojawiają się kolejne skurcze, tym bardziej przykłada się do tego zajęcia. Wie, że w ten sposób może pomóc żonie. Ewa i Paweł są młodym małżeństwem. Razem pracują na warszawskim Okęciu, są nierozłączni. Poród rodzinny też był dla nich oczywistą sprawą. – Nie było nad czym się zastanawiać – przyznaje z wypiekami Paweł. Dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony, ma za sobą kilka lat służby wojskowej. Wydawałoby się, że tacy ludzie porodówkę omijają szerokim łukiem. A jednak! Teraz tylko jest lekko oszołomiony, bo właśnie wszedł lekarz i oznajmił, że za kilka minut ich córeczka, Maja, powinna już być na tym świecie. Kiedyś było tak, że przyszła matka, położna i lekarz zamykali się w jednym pokoju, a ojciec rodzącego się właśnie dziecka nerwowo spacerował po salonie, sącząc z grubego szkła coś mocniejszego. Później miejsce męża było pod szpitalnym oknem, a przemycenie na salę porodową kilku słów skreślonych w pośpiechu na kawałku papieru było równie ryzykowne, co dostarczenie grypsu do więzienia. W najlepszym wypadku mężczyzna był dopuszczany przed oblicze kobiety, gdy ta po trudach całego porodu trzymała już w ramionach śpiące zawiniątko. A jak nie miał tyle szczęścia, mógł podziwiać owoc swojej miłości przez grubą szybę oddzielającą go od sali dla noworodków. Te czasy mamy już za sobą. Teraz od 30 aż do ponad 90% porodów odbywających się w polskich szpitalach to porody rodzinne. Mężczyźni pojawili się na porodówkach. I bez względu na to, kim są, biznesmenem, bezrobotnym, typem twardziela czy pantoflarza, mówią rzeczy, o które do tej pory nikt by ich nie podejrzewał. W czasie porodu bledną więc, krzyczą i płaczą na przemian. A położne po cichu mówią, że poród to ten moment, gdy pary najczęściej wyznają sobie miłość. I te wyznania wiążą silniej niż jakiekolwiek inne deklaracje. Dopiero dzięki porodowi rodzinnemu w pełni odczuli, że właśnie zostali ojcami! – Na pewno więź między mężczyzną a dzieckiem tworzy się szybciej i prościej, gdy ten pierwszy jest obecny przy narodzinach – przekonuje Miłosz Ignatowski, mąż Ani. Mają już trójkę dzieci i właśnie czekają, aż urodzi im się czwarte. Za każdym razem Miłosz nie odstępował żony na krok. Znosił wszystkie jej emocje, trzymał za rękę, a potem ukradkiem ocierał własne łzy. – Kobieta nosi dziecko przez dziewięć miesięcy. Od początku jest z nim bardzo zżyta. A mężczyzna? Owszem, widzi brzuch, czuje ruchy, gdy przyłoży rękę. Czysta abstrakcja. Dopiero wspólny poród to taka ciąża w pigułce. Ania Ignatowska jest wpatrzona w męża. – Nie wyobrażam sobie, żebym na sali porodowej miała znaleźć się sama, bez niego. Ważne są też jego pierwsze chwile z dzieckiem, gdy przecina pępowinę. Widzę jego emocje, gdy nachyla się nade mną – mówi. Poprawia poły grubego szlafroka i gładzi dłonią swój spory brzuch. – Za pierwszym razem miałam dosłownie sekundę wahania, czy na pewno chcę, by Miłosz oglądał mnie spoconą, zgrzaną, kiedy niekoniecznie wyglądam estetycznie. Ale te wszystkie wątpliwości szybko się rozwiały. Szpitale walczą, pacjentka korzysta Porody rodzinne w dużych miastach nikogo już nie dziwią. Inaczej jest w niewielkich szpitalach na prowincji, które nie zawsze mogą zapewnić rodzącym odpowiednie warunki. I pewnie
Tagi:
Paulina Nowosielska