Festiwal zmienia charakter, staje się oknem wystawowym polskiej muzyki Dla polskich festiwali muzycznych – szczególnie tych, które celowały w największe światowe gwiazdy – nastały trudne czasy. Problemy nie ominęły gdyńskiego Open’era, jednej z największych i najpopularniejszych imprez tego typu w Polsce. Już w zeszłym roku, po 13. edycji, można było pomyśleć, że nad festiwalem zbierają się czarne chmury. Widać jednak, że jego twórcy wyciągnęli wnioski z ubiegłorocznych doświadczeń i wprowadzili program zaradczy. Otwarte pozostaje pytanie, czy działania te pozwolą Open’erowi zachować mocarstwowy status. Zmiany, zmiany, zmiany W tym roku organizatorom przede wszystkim udało się poprawić frekwencję. W 2014 r. pustka była wręcz dojmująca. Rzucała się w oczy zarówno na koncertach, jak i w strefach z jedzeniem i napojami. Jedynie koncert Jacka White’a zgromadził tłumy. Na tym tle Open’er 2015 wypadł o wiele lepiej, a to dzięki ofercie muzycznej, która wyraźnie była adresowana głównie do nastolatków oraz ludzi ze świeżutkimi dowodami osobistymi. Nadreprezentacja tej grupy była widoczna gołym okiem. Co przygnało ich na festiwal? – Years & Years, Disclosure, Elliphant, Hozier i Major Lazer – wymieniali ulubionych wykonawców. Czyli organizatorzy idealnie wpasowali się w bieżące muzyczne trendy. Według firmy Alter Art, organizatora Open’era, na tegorocznym festiwalu bawiło się 90 tys. miłośników muzyki z kraju i ze świata. Twórcy imprezy chwalą się frekwencyjnym rekordem. Rzeczywiście w tym roku ludzi było więcej niż podczas minionej edycji, ale mówienie o rekordzie to duża przesada, gdy w pamięci mamy chociażby koncert Jaya Z w 2008 r., który zgromadził takie tłumy, że nie dało się wcisnąć nawet szpilki. Potrzeba korekty dotychczasowej formuły wymusiła wprowadzenie kilku zaskakujących open’erowiczów zmian. Ograniczono teren, na którym odbywał się festiwal, i zlikwidowano jedną ze scen. Było więc nieco ciaśniej, możliwość wyboru też trochę się zmniejszyła, co wcale nie oznacza, że było ubogo. W końcu można było w miarę płynnie przechodzić z jednego występu na drugi, bez konieczności rezygnowania z koncertów. Nosem kręcili jedynie fani najbardziej konserwatywni, którzy akceptują wyłącznie kilka gatunków muzyki. Im zdarzało się okienko, które wykorzystywali na jedzenie i odpoczynek. A to, jak potwierdzi wielu festiwalowych wyjadaczy, na tego typu imprezach bywa szczególnie cenne. Kto dał czadu, kto zawiódł Wiele osób jako przykład zadyszki, w którą wpadł Open’er, podaje tegorocznych headlinerów (największe gwiazdy festiwalu umieszczane na plakatach). – To gwiazdy zdecydowanie mniejszego formatu niż goszczące tu w ostatnich latach – mówi Antek, 27-latek z Łodzi, który na Open’era przyjechał z sentymentu. Nie do końca zgadzam się z tą opinią. Oczywiście trudno porównywać tych wykonawców z Björk, Pearl Jam, Blur, Prince’em czy Jayem Z, którzy wystąpili na gdyńskim festiwalu w ostatnich latach, ale przecież cały czas mówimy o ścisłej światowej czołówce. Zwłaszcza że Drake, The Libertines, Mumford and Sons oraz Kasabian dali w tym roku świetne występy, które większości festiwalowiczów z pewnością nie zawiodły. Szczególnie ten ostatni zespół zagrał fenomenalny, pełen energii koncert, który od pierwszych sekund oderwał fanów od ziemi. Sceniczna pewność siebie wokalisty Toma Meighana była wręcz majestatyczna. Szokowało to tym bardziej, że Meighan ze swoją aparycją spokojnie dostałby rolę w filmie o angielskich chuliganach stadionowych. Panowie z Kasabian udowodnili, że Wielka Brytania nadal ma najwięcej do powiedzenia w temacie rocka alternatywnego i indie. Festiwalowe doświadczenie uczy jednak, że prawdziwe perełki trafiają się tam, gdzie człowiek się tego nie spodziewa. Tak było z Brittany Howard, wokalistką i gitarzystką Alabama Shakes, która wraz z zespołem została prawdziwą królową pierwszego dnia Open’era. Jej muzyka to kwintesencja południowych stanów USA, z mieszanką bluesa, rocka i soulu. Niesamowity, pełen emocji głos Brittany sprawiał, że ciarki przechodziły po plecach. Motywów z amerykańskiego Południa było więcej. Jesse Hughes, gitarzysta i wokalista Eagles Of Death Metal, z sumiastymi wąsami i tatuażami pokrywającymi niemal całe ciało przypominał typowego rednecka (popularna nazwa mieszkańców tamtych stron). Wrażenie to potęgował fakt, że w rozmowie z publicznością w co drugim zdaniu używał słowa k… EODM zagrali kawał porządnego rock and rolla, który sprawił, że namiot









