Bez gazu nie ma jazzu. Tak mawiało się w czasach pierwszych dżemborystów, zaraz też mi to przyszło do głowy, po tym jak Putin zakręcił kurki – to się wpisuje w rodzaj wisielczej głupawki, która jest jednym z objawów reakcji obronnej organizmu wobec narastającej w tempie wykładniczym groźby ostatecznej zagłady ludzkości. Tak zwane życie jest już tylko odwracaniem uwagi od nadchodzącej apokalipsy. Przyglądając się krzątaninie społeczeństw, mam wrażenie, jakbym patrzył na mrowisko, nad którym przechyla się wiadro z ciekłym ołowiem. Nie wpadam w samobójczy nastrój, bo traf chciał, że przed śmiercią zdążyłem zmartwychwstać – całkowity rozbrat z alkoholem powziąłem dosłownie w przeddzień wybuchu wojennej paniki, przez co czas powszechnej rozpaczy przypadł na mój odstawienny miesiąc miodowy. Nie wiem, czy to pech, czy wyjątkowy fuks, bo zamiast permanentnej euforii, często drażniącej dla bezpośredniego otoczenia abstynenta neofity, stan ducha mi się po prostu wyśrodkował – subiektywne rozpogodzenie weszło w fazę obiektywnego zachmurzenia. Przywykłem jednakowoż przez ostatnie lata do emocjonalnych kontrapunktów, od początku pandemii pisząc sceny komediowej telenoweli. To, co działało jako prościutki realizm, nagle stało się bajką z innego świata: najpierw bez maseczek, izolacji i dystansu społecznego, teraz bez wojny za miedzą, milionów uchodźców i dyktatora wygrażającego atomówką. Kategoria „film obyczajowy” zmieniła zupełnie swoje pole semantyczne, teraz chodzi o coś w rodzaju retroaktywnej utopii, widownia zaznaje rozkoszy nie z powodu oglądania historii z życia wziętych, lecz dlatego, że może się przenieść do rzeczywistości utraconej, beztrosko pławić w przedwojennych czasach „ciepłej wody w kranie”, zaznając nostalgicznej błogości, niczym nasi przodkowie oglądający w PRL komedie z czasów Brodniewicza i Ordonówny. Pogardliwe antyplatformiane hasło kaczystów „ci, którzy chcą, żeby było, tak jak było” cokolwiek zwietrzało, bo kto by teraz nie chciał… Paradoks abstynencji polega na tym, że pozwala widzieć obroty rzeczy w pełnej wyraźności i całym okrucieństwie, a radość z tego wyostrzenia zmysłów jest większa niż zgroza i wielki smutek świata. Pamiętam, kiedy moja matka po z górą pół wieku krótkowidztwa zoperowała sobie oczy i, wróciwszy do domu, spojrzała na męża, mówiąc z niekłamanym zachwytem: „Mój Boże, a ja przez tyle lat nie wiedziałam, że jesteś taki brzydki”. Owszem, świat spotworniał, ale odzyskana zdolność postrzegania jest piękna sama w sobie. Weltschmerz kruszeje pod zmasowanym atakiem drobnych uciech. Wciąż z niejaką nieśmiałością, nadal z wyrzutami sumienia, a jednak: ludzie publikują w mediach społecznościowych fotografie przyłapanej na gorących uczynkach wiosny, kwitnących, nieściętych drzew i landszaftów, przysmaków kulinarnych i kulturalnych, dzielą się przyjemnościami, obłaskawiając w ten sposób licho. Dla mnie, jako ojca sześciolatka, jest to metoda obrony koniecznej, jeszcze nie aż tak, ale już trochę w stylu historyzmu Benigniego z „Życie jest piękne” lub trierowskiej futurystyki rodem z „Melancholii” – tak by do końca oszczędzić mu traumatycznych lęków. Podług mojego przekonania tak długo, jak to możliwe, należy dziecko trzymać w błogiej nieświadomości – dorosłość i tak jest rozczarowaniem, z nią przyjdzie czas na zrozumienie, że świat tak naprawdę się nie bawił, a jeśli bawił, to naszym kosztem. Tymczasem więc nie rozmawiam z Antkiem o wojnie, nie zabraniam mu zabaw plastikową armią, nie każę się umartwiać codziennie choć przez godzinę losami sierot, demonstrować pod ruską ambasadą, zaniechać oglądania „Maszy i niedźwiedzia”. To są ciężary, których winniśmy małolatkom oszczędzić, tak jak ukrywamy przed nimi niestabilną zdolność kredytową, małżeńskie turbulencje lub alarmowy poziom cholesterolu; dzieci nie są po to, żeby się im wypłakiwać. Kiedy biorę synka na wystawę ilustracji Erny Rosenstein i czytam bajki, które napisała dla małego Sandauerka, nie poprzedzam tego wstępem biograficznym o tym, jak jej rodzicom obcięto głowy i w jaki sposób ta trauma wpłynęła na twórczość artystki. Wystarczy, że to mnie rani ostrze widzenia rzeczy w pełni ich mroku. w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint