Otrzeźwienie

Zakończyły się igrzyska w Atenach i nasi sportowcy przywieźli z nich 10 medali, co zostało przyjęte z jękiem i złorzeczeniem, ponieważ mieli podobno przywieźć nie mniej niż 14, to znaczy tyle, ile wymęczyliśmy na poprzednich igrzyskach. Nikt jednak nie wytłumaczył nam, dlaczego właściwie nasi sportowcy powinni zostać właśnie tak udekorowani? Bo nam się to należy? Bo mamy 14 sportowców czy 14 drużyn sportowych, które regularnie biją rekordy świata lub wygrywają międzynarodowe zawody? Bo jesteśmy usportowionym krajem, w którym młodzi ludzie uprawiają sport i masowo dochodzą do wyników olimpijskich? Już po igrzyskach przewodniczący PKOl powiedział szczerze, że tak naprawdę liczył jedynie na osiem medali, ale nie chciał tego mówić na głos, żeby nie demobilizować naszych olimpijczyków. Przyznał też, że nakłady na sport i kulturę fizyczną są obecnie dziesięć razy niższe niż poprzednio. Można dodać, że nie tylko nakłady budżetu państwa. Wraz z upadkiem PGR-ów nastąpił upadek LZS-ów, będących wylęgarnią sportowców, głównie w dyscyplinach siłowych, a wraz z upadkiem państwowych zakładów przemysłowych poznikały drużyny piłkarskie i lekkoatletyczne, utrzymywane przez te zakłady, kopalnie i fabryki. Upadł także i zmarniał sport szkolny. Są godziny lekcyjne religii, ale brakuje ich na wychowanie fizyczne, są pieniądze na księży i katechetów, ale brakuje ich na instruktorów sportowych. Rekordy duchowe mamy zapewnione, z fizycznymi gorzej. Wynik igrzysk, który dla mnie osobiście, dodam, nie jest żadną tragedią, jest lekcją realizmu. Jest to lekcja pożyteczna i można mieć pewność, że jeszcze niejedną taką lekcję będziemy musieli zaliczyć. Nie tylko w sporcie. Sprzyja temu, w paradoksalny sposób, normalizacja pozycji Polski na tle Europy i świata. Normalizacja ta, dla której spore znaczenie ma także nasze członkostwo w Unii Europejskiej, wyprowadza nas bowiem stopniowo z kręgu złudzeń i miraży, w którym żyliśmy od wielu dziesięcioleci. Sprowadzają się one do przekonania, że jako Ding an sich, czyli rzecz sama w sobie, jesteśmy wspaniali i nadzwyczajni, natomiast od wieków wręcz padamy ofiarą fatalnych zbiegów okoliczności, kaprysów historii i podłości świata, w czym nie ma naszej winy, lecz jedynie prześladujące nas fatum. Antidotum na to jest megalomania. Przed wojną była nią mocarstwowość, ostudzona tragicznie w 1939 r. Po wojnie, głównie w czasach Gierka, żyliśmy w błogim przekonaniu, że jesteśmy dziesiątym industrialnym mocarstwem świata, co oficjalnie głosiła ówczesna propaganda. Rozsypało się to w roku 1980, a już definitywnie w roku 1989. Wówczas jednak zyskaliśmy nowe powody do dumy, a więc, po pierwsze, że to od nas rozpoczął się rozkład komunizmu, po drugie zaś, że staliśmy się dzięki temu liderem przemian gospodarczych i politycznych na wschodzie Europy. Dzisiaj nikt już tak nie twierdzi, najszybciej i najkorzystniej rozwija się Słowenia, a za nią Słowacja, w „Gazecie Wyborczej” zaś nawet p. Gadomski napisał, że jesteśmy najuboższym krajem Unii Europejskiej. Natomiast co do przywództwa politycznego, wystarczy spojrzeć na Ukrainę, która zwróciła się w stronę Rosji, widząc w niej pewniejszego od nas partnera. Nie piszę tego dla masochistycznej przyjemności, ale dlatego, że musi nadejść pora otrzeźwienia. Przez kilka powojennych dziesięcioleci Polska, na skutek rozmaitych meandrów polityki światowej, traktowana była w sposób wyjątkowy, można powiedzieć, że ulgowy. Dla Zachodu byliśmy najpierw „najweselszym barakiem w obozie” socjalistycznym, co można było wygrywać w grze z ZSRR (stąd zachodnia hojność pożyczkowa wobec ekipy Gierka), a potem staliśmy się prawdziwym detonatorem w tej części Europy (stąd pomoc dla „Solidarności” i amerykański protekcjonizm wobec rządów po 1989 r.). Ale wszystkie te względy zaczynają teraz dość szybko wygasać. Widać to najlepiej po naszych próbach załatwienia czegokolwiek korzystnego dla nas z rządem USA. Prof. Pastusiak obliczył, że w tysiącstronicowych pamiętnikach prezydenta Clintona, naszego wielkiego przyjaciela, Polska występuje samodzielnie tylko dwa razy. Prezydent w dodatku zapamiętał nie to, że triumfalnie wprowadzał nas do NATO, ale że pani Wałęsowa pokłóciła się z kimś w jego obecności. Otrzeźwienie jest przykre na początku, jednak z biegiem czasu może się okazać zbawienne. „Polityka” drukowała niedawno cykl artykułów pisanych przez dziennikarzy z krajów z nami sąsiadujących, w których starali się oni dać portret swoich narodów. Zaimponował mi najbardziej autor z Czech – napisał, że dla niego prawdziwe Czechy uosabia pewna pani, która w czasie demonstracji niepodległościowych na Vaclavskich Namesti napisała protest, że nie może przez to wyjść na spacer

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 37/2004

Kategorie: Felietony