Pan nad mediami

Pan nad mediami

Zwycięstwo Trumpa i Partii Republikańskiej to opowieść o wielkiej klęsce mediów amerykańskiego głównego nurtu Fakty są, jakie są, i obrażanie się komentatorów na rzeczywistość nie ma sensu. Republikanie zgarnęli w wyborach 8 listopada całą pulę: ich jest prezydent, ich Izba Reprezentantów, ich Senat. W efekcie na wiele lat ustali się również konserwatywna większość w Sądzie Najwyższym – instytucji mającej najwięcej do powiedzenia o kształcie ustrojowym Stanów Zjednoczonych. To oni, np. demontując Obamacare, zdecydują o kierunku zmian społecznych. O klęsce Hillary Clinton i Partii Demokratycznej mówią wszyscy. Wszyscy też szukają jej przyczyn, wyjaśnienia sukcesu Trumpa, a zwłaszcza wytłumaczenia, jakim cudem tak wielu bystrych – wydawałoby się – ludzi mogło przegapić nadjeżdżający rozpędzony republikański pociąg. Pod tę ostatnią kwestię podpadają także wszelkie studia nad mediami i ich znaczeniem w tej kampanii. Przy czym nie chodzi tylko o odpowiedź na pytanie, jak największe amerykańskie i światowe media, które rzuciły do obsługi kampanii tysiące osób, mogły nie wychwycić nastrojów społecznych. Chodzi również, a może przede wszystkim, o ustalenie, w jakim stopniu media są współwinne tego, że prezydentem został człowiek, któremu sztabowcy ograniczyli dostęp do jego własnego profilu na Twitterze, ponieważ zbyt łatwo było go sprowokować do szkodliwych z punktu widzenia kampanii zachowań. Pożywka dla mediów Poznajcie Donalda J. Trumpa, człowieka, którego podstawową, wręcz jedyną, umiejętnością jest autopromocja i który branding – tworzenie marki – doprowadził do perfekcji. Już osiem lat temu mówiono, że wysokiej klasy specjalistą od brandingu jest Barack Obama, jednak nawet on nie pracował nad swoją marką tak długo, tak świadomie, z tak zimną premedytacją. I nie żył ze swojej marki przez tak wiele lat. Były bowiem steki Trumpa, Trump Vodka, Uniwersytet Trumpa, czasopismo „Trump” i wiele, wiele innych. Budowanie przez Trumpa marki w mediach doskonale obrazuje anegdota opowiadana przez Daniela Radcliffe’a, aktora, który odtwarzał tytułową rolę w filmach o Harrym Potterze. Przed pierwszym występem w amerykańskiej telewizji w ramach akcji promocyjnej pierwszego filmu z serii siedział zestresowany na zapleczu studia, czekając na swoją kolej, i zastanawiał się, co ma powiedzieć. Wtedy przez pomieszczenie przeszedł Trump; przywitał się, zapytał, co słychać, a gdy 11-latek zdradził mu, czym się denerwuje, odrzekł: „To proste. Powiedz, że mnie tutaj spotkałeś”. Tak też się stało. Trump przez lata żył z mediami w relacji symbiotycznej – dostarczał im pożywki (skandale biznesowe: pozwy, plotki o związkach z mafią itp., oraz towarzyskie, omawiane na łamach tabloidów życie erotyczne, rozwody, śluby, glamour i pozłota), a jednocześnie za ich pomocą budował pozycję miliardera celebryty, osobistą markę, która dla wielu czytelników stała się symbolem nieosiągalnego dla nich bogactwa i wielkiego świata. Media nie chciały, a on nie mógł odpuścić eksploatowania takiej żyły złota. Na początku kampanii Trump nie był przez media traktowany poważnie. Już wcześniej ogłaszał przecież zamiar kandydowania na najwyższy urząd w państwie, by za chwilę rezygnować, zmieniać zdanie, wycofywać się i wracać. A zmieniał nie tylko zdanie o tym, czy kandydować, ale również którą partię reprezentować – był demokratą, był republikaninem, był niezależny. Ot, typ celebryty, który po raz kolejny usiłuje skapitalizować zainteresowanie mediów. Zarazem imprezy wyborcze Trumpa bardziej niż na wiece czy spotkania z wyborcami wyglądały na reality show, gatunek, którego za sprawą programu „The Apprentice” był gwiazdą: padały dowcipy, złośliwości pod adresem konkurentów, dziennikarzy i publiczności, w gruncie rzeczy każdego, kto się nawinął. Taki charakter imprez Trumpa powodował, że relacje z nich generowały klikalność w internecie. Wielu było ciekawych, co ten arcybogaty klaun z pomarańczową grzywką znowu powiedział. Im bardziej absurdalne były wypowiedzi Trumpa, tym większa klikalność, tym większe zainteresowanie mediów. Przyszły kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta przez całe prawybory działał w gruncie rzeczy w pełnej zgodzie z zasadą, że nieważne, czy piszą dobrze, czy źle, ważne, by nie przekręcili nazwiska. Gdzieś w tym momencie to, co przez dziesięciolecia było idealną synergią, zaczęło się obracać przeciwko mediom. Media coraz więcej pisały o Trumpie, ludzie coraz więcej klikali i nagle okazało się, że już wszyscy, nie tylko czytelnicy tabloidów, wiedzą, kim jest Trump. Wiedzieli nie tylko, kim jest, ale również, że kandyduje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 46/2016

Kategorie: Świat