Pan Stefan

Pan Stefan

Umarł Stefan Wilkanowicz, po śmierci Józefy Hennelowej ostatni już lider starej ekipy „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Znałem go właściwie „od zawsze”, bo w moim dzieciństwie stara gazeciarka, roznosząca różne pisma po domach, dostarczała nam „Tygodnik Powszechny” z pieczątką „egzemplarz gratisowy” – to Wilkanowicz dawał staruszce zarobić dodatkowe parę groszy. Ale znajomość osobistą nawiązałem z Panem Stefanem dopiero wiele lat później. Współpracowałem już wtedy z „Tygodnikiem Powszechnym” i gdy kiedyś okazało się, że jeden z mych artykułów jest dla pisma za długi, polecono mi spróbować szczęścia w miesięczniku „Znak”. Redaktorem naczelnym „Znaku” był właśnie Wilkanowicz. Szczupły, filigranowy, kameralny, był uosobieniem życzliwości i pogody. Odtąd najważniejsze dla mnie artykuły publikowałem w latach 80. u niego.

Gdy wkrótce potem wszedłem w skład redakcji „Tygodnika Powszechnego”, Wilkanowicz bywał u nas bez przerwy. Tego zawsze spokojnego, zamyślonego i cichego człowieka nazywaliśmy „Wulkanowicz”, w skrócie „Wulkan” – niby dla zabawy, ale i nie bez głębszej myśli, bo był tak pełen inicjatyw, że istotnie wyrzucał je z siebie jak wulkan. Już po moim odejściu z „Tygodnika” spotkaliśmy się kiedyś w ekspresie z Warszawy do Krakowa; całą drogę opowiadał o założonej przez siebie Fundacji Kultury Chrześcijańskiej Znak oraz o świecie multimedialnym, w którym widział przyszłość naszego środowiska. Wzruszało, że nie przestał uważać mnie za „swego”, a zarazem było mi wstyd, bo choć w swych działaniach wyznaczał mi jakąś rolę, nie umiałem jego oczekiwaniom sprostać. Młodszy o pokolenie, nie nadążałem, jak on, za nowoczesnością.

Raz dałem mu się namówić – wtedy nie było jeszcze multimediów. „Pan będzie w Mińsku? – zapytał jesienią 1990 r. – To niech pan skoczy do Moskwy”. No to skoczyłem i dzięki niemu ujrzałem Moskwę z ostatnich miesięcy ZSRR. W dobie pierestrojki miasto to było zupełnie inne i zupełnie inni okazali się moskwianie. Jeszcze dziwniejszy był zaś mój cicerone: Julij Anatoliewicz Szrejder, rosyjski Żyd, który przyjął katolicyzm. Gdy już mu zrelacjonowałem wszystkie sprawy od Wilkanowicza, zaprosił mnie w większym gronie na kolację. Przed rozejściem się wezwał zebranych Rosjan do modlitwy. Wszyscy posłusznie wstali i odmówili – po polsku – Anioł Pański.

Dziś wydaje się to niewiarygodne. A przecież takich „swoich ludzi” miał podobno Wilkanowicz w różnych zakątkach globu. Ten gorliwy katolik nie dążył jednak do katolicyzacji świata, zatem nie dążył też do katolicyzacji Rosji – po prostu dowiedział się, że istnieje w Moskwie krąg katolików, więc starał się mu pomóc. A do innych religii, wiar, ras i kultur miał stosunek nabożny i pokorny. Świadczy o tym także jego życie prywatne, ożenił się bowiem z Wietnamką z południa tego kraju, Teresą Trân Thi Lãi, córką mandaryna, skądinąd jednak katoliczką. Dom Wilkanowiczów kultywował tradycję zarówno polską, jak i wietnamską, a w ustach Pana Stefana słowa „mój teść” w odniesieniu do starego mandaryna brzmiały szczególnie wzruszająco.

Najwięcej dobrego zrobił wszakże Wilkanowicz dla stosunków polsko-żydowskich: wydał „żydowski” numer „Znaku”, założył Klub Chrześcijan i Żydów Przymierze, był wiceprzewodniczącym Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, przyczyniał się do rozwiązywania różnych konfliktów wokół Auschwitz. Miał dar słuchania i rozmowy. Całe środowisko dawnego „Znaku” było ludźmi dialogu, ale może jeden tylko Wilkanowicz uprawiał coś, co nazwałbym dialogiem bez granic. Gdy w wyborach prezydenckich 1990 r. ujawniła się po raz pierwszy w III RP złowroga siła polskiej prawicy, jedynie Wilkanowiczowi miałem śmiałość powiedzieć, że powinniśmy teraz odrzucić nasz antykomunizm i wobec większego zagrożenia porozumieć się z SLD. Pan Stefan nie zgorszył się, nie żachnął. Ale po namyśle stwierdził, że byłoby to niewykonalne.

Miał rację. Po stronie triumfującego obozu solidarnościowego chęci do porozumienia z „czerwonym” nie było za grosz. Dziś za to płacimy i zapłacił również Pan Stefan, gdy kiedyś dowiedział się, że miał być informatorem SB. Nie wiem, jak zniósł tę insynuację, na pewno jednak ten wiecznie zapracowany, szlachetny człowiek nie chciał tracić czasu na jałowe polemiki – był ponad to. Ostatni raz widziałem go u krakowskich klarysek, na obchodach jego 90-lecia. Gdy mu życzyłem, by nie ustawał w pracy, odpowiedział: „Jeszcze narozrabiamy”. I roześmiał się swym charakterystycznym, pogodnym śmieszkiem, który był podobny do szeptu.

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2022, 32/2022

Kategorie: Andrzej Romanowski, Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy