Pani pyta codziennie

Pani pyta codziennie

Bronią wiejskiej szkółki, bo w gminnym molochu ich nieśmiałe dzieci idą w odstawkę Kiedy Justynka we wrześniu zaczynała, jako jedyna pierwszoklasistka, naukę w szkole, koledzy i nauczyciele urządzili jej uroczystość pasowania na ucznia. Taką z prawdziwego zdarzenia. Było oficjalne powitanie i życzenia samych piątek od pani dyrektor, a także “otrzęsiny”, w trakcie których musiała, jak każe zwyczaj, wąchać amoniak, a potem całować w nos psa Bobika, który od ciągłych pieszczot i otrzymywanych co dzień smakołyków tak się rozwydrzył, że – czekając na nie – uczestniczy nie tylko w lekcjach, ale i we wszystkich mniej oficjalnych uroczystościach, np. w Dniu Matki i Babci, konkursie recytatorskim twórczości Konopnickiej, w akcji “Sprzątanie świata” czy w Dniu Ziemi. Przewodniczącą samorządu szkolnego we wrześniu była Małgosia, w październiku Madzia i tak – na zmianę – będzie do końca roku szkolnego, ponieważ klasa trzecia to tylko one dwie. Siedem lat temu po raz ostatni zadźwięczał w tej szkole dzwonek, a mimo to zajęcia rozpoczynają się punktualnie o 8.00, a kończą o 13.00. O tym, czy lekcja ma być 45-minutowa, czy krótsza, decydują wspólnie z nauczycielką dzieci. Jeżeli zrozumiały i zapamiętały temat, ogłaszają przerwę na dyskusję lub zabawę. Skróceniu nie podlegają nigdy lekcje angielskiego, w których – na zasadzie pełnej dobrowolności – uczestniczą nawet czterolatki. Największą radość sprawia zabawa polegająca na pokazywaniu paluszkiem i nazywaniu poszczególnych części ciała. Wygrywa ją najczęściej Agatka, bezbłędnie wskazując eye – oko, ear – ucho, mout – usta i nose – nos. Kiedy role się odwróciły i ona stanęła za katedrą w charakterze nauczycielki, wskazała swoją tylną część ciała i spytała: “What is it?” – buttocks, odpowiedziała bez chwili wahania Małgosia, a cała klasa pokładała się ze śmiechu. Szkoła w Dzielcu, wsi leżącej w powiecie jasielskim, na skraju województwa podkarpackiego, ma prawie 100 lat. I kronikę prowadzoną od roku 1911, którą rozpoczyna informacja, że “na jej utrzymanie iść mają datki pieniężne w wysokości 11% podatków bezpośrednich wraz z dodatkami państwowymi dla gminy”. Poza oczy W tamtych latach Dzielec wśród sąsiadów uważany był za najbiedniejszy. Trzy krowy i dwa konie miał tylko jeden gospodarz, jeśli przekazana przez dziadków pamięć nie myli, to nazywał się Drapała. Ale żaden z sąsiadów nie miał takiego wójta jak Józef Jędryczka, który mawiał, że “dałby całego siebie w robociźnie”, żeby tylko wiejskie dzieci miały szkołę i “kształcone szły do świata”. Jędryczka aż na dwór cesarski Franciszka Józefa jeździł i załatwił murowane gmaszysko z kilkoma klasami i mieszkaniem dla nauczyciela. A zrobił to podobno nie tylko w trosce o wiejską oświatę, ale i na złość cieklińskiemu wójtowi, z którym miał jakieś zadawnione porachunki. Antagonizm między obiema wsiami sięga tak daleko i głęboko, że go nie rozwikłasz. Starzy gospodarze opowiadają, że kiedy przed wojną układali w Cieklinie podłogę pod majówkę, która się odbywała zwykle na łąkach nad Bednarką, pierwszym nakazem danym pałętającym się przy zabawie wyrostkom było naznoszenie kołków z płotu. – Bo jak te dzieleckie dziady przyjdo i zaczno bitke, to nie trza będzie po omacku szukać. Bili się cielińscy nie tylko z Dzielcem, ale i z Duląbką, Bednarką, Rozdzielem, Dobrynią, jednym słowem – z sąsiadami z prawa i z lewa. Panna z Dzielca nie szła za “bitnika”, on też nie brał za żonę “dziadówki”. Lata minęły, część animozji została. Spod świeżo odłożonych pługiem skib unosi się nad ziemniaczyskiem gruba warstwa mlecznej, ciągnącej się pół metra nad ziemią mgły. Widać znad niej tylko plecy kobiet dźwigających ciężkie, wiklinowe kosze i słychać gromkie pokrzykiwania: – Hetta, wiśta, prrr, wio! – Mąż za robotą w Niemczech, a mnie z dzieciskami ciężko w polu uradzić – żali się Genowefa Mysłowska. – Konia dostałam dopiero w środę i to na wieczór, w czwartek, choć święto, kartofli nabrałam, dziś trzeba wszystko wysadzić i przyorać. Kosza pełnego ziemniaków trzynastoletnia Anetka nie udźwignie, sadzi więc z plastikowego wiaderka. Żadne z czwórki Mysłowskich nie poszło dziś do szkoły, bo początek maja to na ziemniaki ostatni czas. Andrzej, piętnastolatek, dowozi je na pole taczką i pomaga w sadzeniu, o rok starszy Przemek z matką przygarnia: jedno pług za czepigi, drugie konia za uzdę prowadzi. Na pobliskim, dwoma tylko miedzami przedzielonym, wąskim a długim spłachetku sadzą Brysiowie z trójką dzieci i pomocą sąsiadów, do których jutro na odrobek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 21/2001

Kategorie: Kraj