„Patriotyczny” szantaż

„Patriotyczny” szantaż

W książce Andrzeja Romanowskiego chodzi o coś więcej niż, bardzo pouczającą skądinąd, ewolucję ideową „Tygodnika Powszechnego” Tytuł znakomitej książki Andrzeja Romanowskiego „Wielkość i upadek »Tygodnika Powszechnego« oraz inne szkice”, jest adekwatny, ale mimo to zawęża jej treść, a tym samym pomniejsza jej znaczenie. Chodzi w niej bowiem o coś więcej niż, bardzo pouczająca skądinąd, ewolucja ideowa „Tygodnika Powszechnego”. W krótkim słowie wstępnym autor potraktował kazus „Tygodnika” jako ilustrację ogólnego problemu polskiej sceny politycznej po roku 1989: problem „zaprzepaszczania mądrości pokoleń” przez nieustanne przesuwanie się w stronę radykalnie zideologizowanej, demagogicznej prawicy, dążącej do zawłaszczenia całej tradycji polskiej, do odmówienia legitymizacji moralnej wszystkim swym przeciwnikom. Przypadek „Tygodnika Powszechnego”, który uległ tej presji, jest w oczach autora jaskrawym, ale typowym przykładem „zdrady centrum”, czyli kapitulacji środowisk, które powinny były pełnić funkcję mediatorską, wyważającą racje i sprzyjającą w ten sposób narodowemu pojednaniu; kapitulacji na rzecz sił skrajnych, dążących do narzucenia społeczeństwu swej hegemonii ideologicznej nawet za cenę nieliczenia się z realnymi interesami kraju, a więc zatraty zdolności do myślenia w kategoriach polskiej racji stanu. Zgoda! Podpisuję się pod tą diagnozą, ale pragnę ją uzupełnić. Sukcesy agresywnie ideologicznej prawicy, będącej wprawdzie mniejszością w skali ogólnonarodowej, ale mniejszością najgłośniejszą i bardzo skuteczną, niestety, w moralnym szantażowaniu większości, są dla mnie również – i nade wszystko – poważnym zagrożeniem wolności. Wolność bowiem, tak jak ją rozumiem, nie redukuje się do wolności politycznej, czyli możliwości dokonania wyboru między różnymi pretendentami do władzy, a tym bardziej do wolności narodowej, czyli niepodległości (mimo że tak właśnie sądzi bardzo wielu Polaków, vide słownik Doroszewskiego)*. Nie jest bowiem tak, że skoro nie ma już despotyzmu politycznego, to tym samym jest wolność! Brak prawnych zakazów i nakazów nie wyzwala człowieka, jeśli musi on żyć pod nieustanną presją moralno-polityczną, jakby „pod okiem wrogiej i przerażającej cenzury”, pod kontrolą „moralnej policji”, usiłującej ujarzmić jego sumienie i umysł. Sytuacja taka przekreśla bowiem wolność w samym jej źródle, w „wewnętrznej sferze świadomości”, obejmującej „wolność sumienia w najszerszym znaczeniu tego słowa: wolność myśli i uczucia, swobodę umysłu i osądu”. Wewnątrzspołeczne zagrożenie wolności Przytoczone cytaty pochodzą z klasycznego traktatu Johna Stuarta Milla „O wolności”, opublikowanego w 1859 r., ale wciąż zbyt mało znanego w Polsce – nawet w środowiskach uważających się za liberalne. Główna jego teza głosi, że najgroźniejszy wróg wolności jednostki ma charakter wewnątrzspołeczny i że samo społeczeństwo może tyranizować jednostki, z których się składa, bardziej dogłębnie i efektywnie, niż czyniłby to despotyczny urząd – im bardziej obcy, tym mniej zdolny do wywierania moralnej presji. Tyrania społeczna – pisał Mill – nie grozi zwykle surowymi karami, ale mimo to „straszniejsza jest od wielu rodzajów politycznego ucisku”, pozostawia bowiem „mniej sposobów ucieczki, wnika o wiele głębiej w szczegóły życia i ujarzmia samą duszę”. Dlatego też – konkludował myśliciel – „istnieje granica uprawnionego naruszania niezależności jednostki przez opinię ogółu i znalezienie tej granicy oraz utrzymanie jej wbrew wszelkim zakusom jest równie koniecznym warunkiem należytego układu stosunków ludzkich co ochrona przed politycznym despotyzmem”. Paradoksalność sytuacji polskiej polega na tym, że to wewnątrzspołeczne zagrożenie wolności bywa bardzo realne i dotkliwe, mimo że społeczeństwo polskie jako całość jest dość dalekie od politycznej jednomyślności, a tym bardziej od moralnego rygoryzmu. Rzecz w tym jednak, że w dużej mierze poddaje się ono moralno-politycznemu dyktatowi mniejszości, przypisującej sobie szczególne zasługi historyczne i na tej podstawie roszczącej sobie prawo do stygmatyzowania przeciwników politycznych lub (w łagodniejszej wersji) do autorytarnego ustalania, komu mniej, a komu więcej wolno. W pierwszych latach po odzyskaniu pełnej niepodległości tym zbiorowym „arbitrem moralności narodowej” chciano uczynić „obóz posierpniowy” jako całość, propozycja ta jednak – słusznie uznana przez Romanowskiego za moralnie i politycznie wątpliwą – nie wytrzymała próby czasu. Nie zadowalała bowiem agresywnej „prawicy narodowej”, niechcącej znajdować się w jednym obozie z ludźmi umiarkowanej lewicy liberalnej, a tym bardziej z osobami o „niewłaściwych rodowodach”, splamionych w przeszłości iluzjami co do PRL i różnymi formami współpracy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2012, 2012

Kategorie: Opinie