PGR był jak rodzina

PGR był jak rodzina

Kaśka, Gośka, Zośka – skończyły gimnazjum, ale czy pójdą wyżej – nie wiadomo. – Bilet miesięczny, choćby do Ustrzyk, to duży wydatek, a skąd wziąć dla trzech córek? – skrobie się w głowę ojciec, wciąż bezrobotny były pegeerowiec. – Zresztą, nawet po szkołach nic dzisiaj nie jest pewne, a w lesie czy w gospodarstwie wykształcenie niekonieczne. Dziewczyny chciałyby kiedyś pracować w biurze, mieć umalowane paznokcie i pachnących mężów, dlatego nie przestaną prosić ojca, by zmienił zdanie.

I matkę, bo kobieta kobietę prędzej zrozumie. Zawsze chodziła w gumiakach, to niech chociaż córki chodzą w szpilkach.

Nie ma to jak w Igloopolu – mawiali pracownicy rolniczego kombinatu. Miód i mleko, żyć nie umierać. Od Wołosatego przez Tarnawę Niżną po Moczary – fermy hodowlane, tysiące hektarów pól, wytwórnia wód, rozlewnia piwa, wypały węgla drzewnego. Coś przyszłościowego, nowoczesnego, lepszego niż kołchoz, PPRol czy PGR. Dla każdego chętnego etat, łóżko w hotelu robotniczym, a nawet mieszkanie. Nie w jakimś tam baraku, lecz w nowoczesnym bloku, z centralnym ogrzewaniem, ciepłą wodą na życzenie. – Jakbyśmy pana Boga za nogi złapali – wspominają z rozrzewnieniem igloopolowski czas dawni pracownicy. – Robota jak robota, nie pierwszyzną był nam gnój i smród, ale czuliśmy się jedną rodziną. Toż w hotelu w Tarnawie Niżnej mieszkało 200 osób: kawalerowie, panny, małżeństwa, konkubinaty. Gromada dzieci. Młodsze dojeżdżały do szkoły w Stuposianach, starsze – w Lutowiskach. Jeśli ktoś narzekał, to znaczy, że był głupi.

Niektórzy pracowali za jedną pensję, inni za dwie. – Żyło się. Za darmo dawali mięso, mleko, węgiel. I nigdy nie brakowało w portfelu. A jak nawet komuś brakło, to inni spieszyli z pożyczką, taka między ludźmi była solidarność – mówi Mieczysław. – Kto się wtedy martwił, co będzie za tydzień lub miesiąc? – pyta retorycznie Stanisław, niegdyś kombajnista. – Przecież nikomu do łba nie przychodziło, że cały ten Igloopol z dnia na dzień może się rozsypać jak domek z kart. Ciągle utwierdzano nas w przekonaniu, iż taka potęga jak rolno-przemysłowy kombinat, zatrudniający w Polsce 25 tys. ludzi, nie ma prawa stanąć.

Jeszcze pod koniec lat 80. roztaczano przed nimi wizje przyszłości zakładu: wzrost produkcji rolnej i zwierzęcej (tylko w Bieszczadach po 50 tys. krów i owiec plus kilka tysięcy kóz), budowę przedszkoli i szkół, bazy wypoczynkowej w Skorodnem (z kortami i basenem), sanatorium w Iwoniczu. Do 1995 r. zatrudnienie miało sięgnąć 35 tys. pracowników. Czyż można pozbawić pracy i chleba taką armię ludzi? Można. Nie takie armie szły na bruk. Igloopol, wzorem PGR-ów, przeszedł do historii. – Przeżyliśmy wstrząs. Snuliśmy się na wpół otępiali, jak dzieci we mgle, nie mogąc zrozumieć, co się stało – opowiadają na poigloopolowskim osiedlu w Lutowiskach.

Kto miał silną psychikę, rychło się otrząsnął; kto nie – topił smutki w tanim winie. Niemało niedawnych oborowych, stajennych, traktorzystów przepijało połowę kuroniówki. Czasem po kacu się podnosili, szli do lasu na jakąś robotę, a potem znowu siedzieli pod sklepem. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Tymczasem na horyzoncie wschodziła jutrzenka nadziei. W Bieszczady zjechali przedsiębiorcy. Oglądali nierozebrane jeszcze obory, stajnie, warsztaty, silosy. Kiwali głowami, objeżdżali pola, wyciągali kalkulatory. Nawet rozmawiali z rozproszoną załogą. Któryś kupił ziemię w Michniowcu, obiecał gospodarzyć przy udziale miejscowych. Ale zanim zaczął, wziął dupę w troki i więcej go nie widziano. Pola znowu zarosły chwastem, obory gniły jak ropiejąca rana. Najbardziej zdesperowani spakowali walizki i pojechali na Zachód. Nie wszyscy wytrzymali rozłąkę: zdradzali mężowie, odchodziły żony. Rozklejały się rodziny, przybywało spraw rozwodowych i smutnych dzieci.

Aż nagle gruchnęła wieść,

że w dawnej bazie Igloopolu w Smolniku biznesmen otworzy zakład przetwórstwa drzewnego. Przyjedzie z samej Warszawy, ma pieniądze, nie da ludziom zginąć. Boss nie obiecywał gruszek na wierzbie – kto przyszedł, a już zwłaszcza z drzewnym fachem, podpisywał angaż. Inni musieli się przyuczyć. Boss nie obiecywał też kokosów – dał po 500, 600 zł i kazał robić na trzy zmiany. Skrupulatnie wyliczył normy do wykonania. Kto się w normie nie zmieścił, zostawał po godzinach. Kto nie chciał zostać, wylatywał i nie miał nawet tych 500 zł.

Burzyli się ludzie w Smolniku, że ktoś nimi pomiata. Bo jak było za komuny, tak było, mówili, ale człowieka szanowano. Mógł się zawsze poskarżyć do sekretarza, bronił go związek. A teraz? – Kiedyś boss przyjechał na inspekcję – wspomina Zdzisław. – Chodził po halach, węszył, kręcił nosem. Potrafił opieprzyć przy innych. Że deskę źle wymierzył, krzywo uciął, że rusza się jak mucha w smole. Że potrzebujemy bata, bo nas komuna zepsuła, i że mentalnie wciąż w niej tkwimy. Do kobiety, która nie dość dokładnie przykleiła listwę, rzucił: – Co, głupia krowo, ślepa jesteś? – Mawiał o nas pogardliwie: chłopki z Bieszczadów. Jakbyśmy byli gorszym gatunkiem ludzi – dodaje Tadeusz, też były igloopolowiec. – Ale tylko niektórzy mu się postawili, większość chciała pracować. Pluł ci w twarz, a człowiek udawał, że deszcz pada. Takie przyszły czasy, że honor trzeba było trzymać na uwięzi. – Bywało, że do kogoś krzyknął, plunął przekleństwem – pamięta inny z pracowników – ale miał prawo. Przecież zainwestował, dał pracę ponad 100 osobom, przeszkolił. I planował zatrudnić następne, bo liczył, że będzie rozwojowy.

Firma upadła, w jej miejsce powstała nowa – i też upadła. Zwolnieni wrócili do Michniowca, Czarnej, Skorodnego, Lutowisk i jeszcze musieli walczyć o zaległe pobory.

Mało kto wywalczył. – Komuno, wróć – wzdychano w domach, i nikt się temu wzdychaniu nie dziwił.
Już nie żyli w PRL-u, ale PRL żył w nich.

Tytuł, skróty i wybór pochodzą od redakcji

Fragment książki Krzysztofa Potaczały Bieszczady w PRL-u 3, Bosz, Olszanica 2015

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 33/2015

Kategorie: Reportaż

Komentarze

  1. Anonim
    Anonim 25 stycznia, 2024, 17:45

    W Czarnej Dolnej mieszkałam w 70 latach i niczego z tych opisanych rzeczy nie słyszałam ani nie widzialam

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Anonim
      Anonim 25 stycznia, 2024, 18:00

      Na pewno nie łatwe były to czasy,ale jeśli chodzi o domy to zależy kto w nich mieszkał i je zniszczył.

      Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy