Przedstawiciele szkoły frankfurckiej stworzyli termin przemysł kulturalny do określenia sfery komercyjnej rozrywki, zuniformizowanej kultury masowej i seryjnej produkcji taniego kiczu. Było to nie tylko – jak w każdej seryjnej produkcji – niezłe źródło zysków (o czym amerykański przemysł rozrywki wie najlepiej), lecz także skuteczne narzędzie kontroli myśli, oczekiwań i gustów społecznych. Swoista fabryka „fałszywej świadomości”, jak powiedzieliby klasycy. System kontroli traktowany przez masy jako świat rozrywki to ideał wszystkich tyranów.Polska też ma taką fabrykę. Działa ona na nieco innym polu. Nie rozrywki, ale historii. Przemysł historyczny napędzany jest przez państwowe fundusze. Polskie państwo bowiem po 1989 r. ze wszystkich sił próbuje napisać historię od początku. Przedstawiciele krajowego przemysłu historycznego (a raczej histerycznego) propagują wiarę w „prawdziwą prawdę”, nie przyjmując do wiadomości, że każda historia pisana jest z punktu widzenia określonego narodu, pewnej klasy społecznej, grupy interesu czy też ideologii. Obiektywna historia, nieuwikłana w żadne konteksty polityczno-ideologiczne, po prostu nie istnieje. To samo wydarzenie może być opisywane z jednej strony jako zwycięstwo, z drugiej natomiast jako porażka. Ta sama postać dla jednych może być bohaterem, ale dla drugich bandytą lub zdrajcą. Rodzimy przemysł historyczny nie zawraca sobie głowy tego rodzaju relatywizmami. Wręcz przeciwnie. Zwalcza je, uznając, że powinna obowiązywać jedyna słuszna interpretacja dziejów, którą trzeba propagować wszelkimi sposobami. Jeżeli się nie da dobrowolnie, można użyć trochę przymusu państwowego i zakazać popularyzowania pewnych ideologii oraz alternatywnych sposobów opisywania dziejów ludzkości (np. zakazać wszystkiego, co podpada pod „komunistyczne myślenie”).Komitetem centralnym czy też zarządem krajowego przemysłu historycznego jest oczywiście IPN. Co roku kilkaset milionów złotych zasila tę ostoję prawdy historycznej. Ale oprócz IPN działa cały sektor historyczny – produkuje się pisma, książki, a ostatnio modne w Polsce filmy krzewiące za publiczne pieniądze słuszne interpretacje historyczne („Czas honoru”, „1920 Bitwa Warszawska” i inne wybitne dzieła tworzone już zgodnie z obowiązującymi wersjami prawdy próbują wymazać z pamięci zbiorowej agenta J-23 czy sympatycznego porucznika Borewicza pilnującego niewłaściwego ładu).Strażnicy prawdy historycznej w Polsce nie próżnują. Niewłaściwe nazwy ulic pozmieniano jeszcze na początku lat 90. Teraz żeby przejść się aleją Karola Marksa, trzeba jechać do Berlina albo innego zachodniego miasta. Podobnie jest z Różą Luksemburg i dziesiątkami innych patronów. Po co w wolnej Polsce ulice czy pomniki Róży Luksemburg? Wystarczą pomniki papieża, a zamiast Róży ozdobą przestrzeni publicznej może być Matka Boska. Nigdy nie mogłem jednak pojąć, co złego było w nazwie wrocławskiej ulicy Obrońców Pokoju. Zastąpił ją św. Wincenty, choć zgodnie z panującą logiką powinna to być aleja Wyzwolicieli Iraku albo Bohaterów z NATO.Poza centralą powstają także inicjatywy terenowe przemysłu historycznego, np. finansowany z budżetu Wrocławia Ośrodek Pamięć i Przyszłość. Inicjatywa hojnie sponsorowana przez prezydenta Dutkiewicza i kierowana przez byłego działacza PiS ma jednak większe ambicje niż tylko akademie historyczne, publikacje czy wystawy. Teraz za unijne pieniądze chce stworzyć cały kompleks nazwany centrum wystaw historycznych. Kosztować to ma, bagatela, ok. 40 mln zł i znajdować się będzie na terenie byłej zajezdni wrocławskiego MPK. Tej, w której Władysław Frasyniuk organizował dolnośląską „Solidarność”. Niedługo będzie można pisać byłego MPK, bo władze miasta robią wszystko, aby ledwo zipiąca komunikacja publiczna przestała w ogóle istnieć.Rządzący Wrocławiem likwidują dawną zajezdnię, choć nie mają jeszcze nowej. Nie tylko nie rozpoczęto jej budowy, ale nawet nie ustalono do końca lokalizacji. Jak napisał na forum jeden z pracowników MPK: „Ten zakład jest powoli likwidowany za przyzwoleniem prezydenta Wrocławia i trzeba coś z tym zrobić. Najwyższy czas, bo nie potrzeba nam już więcej pomników »Solidarności«. Bo solidarność to ludzie, to pracownicy, a ich nikt o zdanie nie pyta. Solidarność oznacza nie dawać sobą pomiatać – najwyższy czas, by powstała w tym samym miejscu nowa »Solidarność«, bo za jakiś czas pozostaną tylko muzea i wspomnienia o tym, jak można było walczyć o wolność i uszanowanie pracownika”.Dla obrońców prawdy historycznej teraźniejszość jednak nie jest istotna. Liczy się tylko przeszłość. Szkoda, że postsolidaruchom i władzy wywodzącej się