Pistoletowa pielgrzymka

Pistoletowa pielgrzymka

Marsz “Łucznika” na Warszawę, powstrzymała obietnica rządu o wypłacie zaległych pensji. Ale pieniądze nie przyszły Połowa lipca. Załoga radomskiego “Łucznika” jest już u kresu wytrzymałości. W maju pracownicy otrzymali po 400 zł. Od tamtej pory ani grosza. I żadnych perspektyw na jakiekolwiek pieniądze, czy zamówienia. Nadal nie ma długo obiecywanej decyzji rządu o modernizacji broni strzeleckiej dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Ludzie zaczynają myśleć o podjęciu głodówki. Bardziej zdesperowani gotowi są nawet przejąć magazyn z bronią. 25 lipca. Rząd wydaje decyzję, ale bez żadnych konkretów. W “Łuczniku” rodzą się obawy, czy zamówienie trafi do zakładu. Działacze ze Związku Zawodowego Przemysłu Elektromaszynowego, Międzyzakładowej Komisji NSZZ “S” i Autonomicznego Związku Zawodowego “Młodych” spotykają się z członkami Rady Nadzorczej zakładów, gen. Tadeuszem Wileckim i Grzegorzem Świdzikowskim. Litania skarg: – Rząd cały czas tylko obiecuje, gra na zwłokę. Próbowaliśmy już wszystkiego, teraz wytoczymy najcięższe działa – zapowiada przewodniczący związku branżowego Grzegorz Czyżniakowski. – Co to ma być? Marsz na Warszawę? – pyta generał. Związkowcy przytakują. Później dyskutują na ten temat w szerszym gronie z przedstawicielami wydziałów. W głosowaniu bierze udział m.in. Dariusz Sobczak z wydziału ostrzarni, który w firmie przepracował 20 lat. Bez wahania zgłasza się, że pójdzie z tą szczególną pielgrzymką. Nie ma się zresztą nad czym zastanawiać. Żona, pielęgniarka od 1992 roku bez pracy, na utrzymaniu dziecko wymagające szczególnej opieki. I długi: u znajomych, rodziny, w banku. Jak długo tak można żyć? Załoga przyjmuje propozycję marszu jako jedynie możliwą formę protestu. Ktoś przypomina marsz rumuńskich górników. Tłumy waliły na Bukareszt. Z każdym kilometrem powiększała się demonstracja, bo dołączali do niej desperaci z innych miast, też bez pracy i pieniędzy. Ludzie pocieszają się, że na trasie mogą ich poprzeć bezrobotni z innych miejscowości. Aż do Grójca sytuacja nie jest lepsza niż w Radomiu. Premier nie odpowiada 31 lipca. Pojawiają się nie oczekiwane trudności. Zarząd spółki ogłasza do 16 sierpnia przymusowy urlop całej załogi. 8-10 sierpnia. Przewodniczący “S”, Zbigniew Cebula, wraca z urlopu. Zaczynają się przygotowania. Pisma informujące o marszu trafiają do gminy Warszawa-Centrum, starostwa radomskiego, białobrzeskiego, grójeckiego, warszawskiego i zarządów gmin, przez które przebiegać ma trasa. Powiadomiony zostaje Zarząd Dróg Miejskich w Radomiu, Dyrekcja Dróg Publicznych w Warszawie, policja. Związkowcy dobrze wiedzą, że ich marsz będzie nielegalny. Znają rozporządzenie, że zarządcę dróg o zajęciu pasa jezdni trzeba powiadomić 60 dni wcześniej. Jednak organizowanie protestu z tak dużym wyprzedzeniem nie jest przecież realne. Ludzie protestują, gdy wiedzą, że mogą jeszcze coś wywalczyć. Gdy jest na to czas i pora. Za 60 dni ich zakładu może już nie być. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy Zakładów Metalowych “Łucznik” SA powołuje sztab ds. organizacji marszu na Warszawę. 11 sierpnia. Związkowcy piszą do premiera Jerzego Buzka o dramatycznej sytuacji zakładu i marszu, który ma się rozpocząć 21 sierpnia, a zakończyć trzy dni później protestem przed gmachami ministerstw. Jednocześnie informują, że odwołają marsz, jeśli szybko rozpocznie się produkcja, a pracownicy otrzymają swoje wynagrodzenia. Zobowiązania w tej mierze przekraczają już 6 mln zł. Proszą o pomoc w zorganizowaniu spotkania z udziałem wicepremierów Longina Komołowskiego i Janusza Steinhoffa, ministrów i parlamentarzystów. Nie ma odpowiedzi. Pożyczcie śpiwory… 17 sierpnia. Telefonuje Longin Komołowski. Proponuje spotkanie w dniu wymarszu. Komitet strajkowy przesuwa datę pielgrzymki na 25 sierpnia. W Centrum Partnerstwa Społecznego “Dialog” przy ulicy Limanowskiego w Warszawie rozpoczynają się rozmowy. Uczestniczą w nich: wicepremier Longin Komołowski, wiceminister gospodarki Henryk Ogryczak, wiceprezes Agencji Rozwoju Przemysłu Stanisław Padykuła. Są też z MSWiA, Ministerstwa Finansów. Strony zakładu reprezentują związki zawodowe, zarząd z prezesem Dariuszem Szwagierkiem. 7-godzinne rozmowy nie przynoszą rezultatów. Całe spotkanie związkowcy odbierają jako jedną wielką groteskę. Strona rządowa nie chce zrozumieć sytuacji ludzi, którzy żyją w mieście o 22% bezrobociu. Wicepremier proponuje im tworzenie nowych stanowisk przez Krajowy Urząd Pracy przy współudziale powiatu. Związkowcy są rozgoryczeni. – Jakie miejsca pracy, skoro do tej pory nie utworzono żadnego w mieście? – pytają. Szczególnie przybici są napomykaniem o nieuchronnej upadłości zakładu. Dopiero syndyk będzie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 36/2000

Kategorie: Kraj