Joe Biden zastał kraj przestarzały, chce zostawić – przebudowany i ekologiczny Polityka inwestycji publicznych prowadzona w latach 30. przez Franklina D. Roosevelta ma niemal od zawsze osobne miejsce w amerykańskiej mitologii państwowej. Dzieci w szkołach uczą się o niej nie tylko w kontekście stymulacji gospodarki, która po latach kryzysu czołgała się po dnie, radzenia sobie z galopującą inflacją i gigantycznym bezrobociem. Oryginalny Nowy Ład to przede wszystkim symbol pozytywnie rozumianego zaangażowania państwa w życie codzienne obywateli, wzięcia odpowiedzialności za ich los. Budowle, które powstały w jego ramach, dziś są nie tyle wciąż używanymi obiektami infrastrukturalnymi, ile pomnikami amerykańskiego patriotyzmu. Stawiający je ludzie zyskali w ten sposób nie tylko zatrudnienie, pieniądze i możliwość utrzymania rodzin. Roosevelt, zwalczając bezrobocie federalnymi inwestycjami, przywrócił im godność – sprawił, że na nowo poczuli się przydatni społeczeństwu. A on sam udowodnił, że rząd w Waszyngtonie może skutecznie podjąć się cywilizacyjnej niemal misji odmiany oblicza całego kraju – nawet tak wielkiego i zróżnicowanego jak Stany Zjednoczone. W ciągu niemal pełnego stulecia, które upłynęło już od tych czasów, prezydent budowniczy miał paru naśladowców, choć żaden z nich nie zbliżył się rozmachem do osiągnięć przedwojnia. Dużo częściej triumfowali zwolennicy wycofania się rządu federalnego z szeroko zakrojonych polityk, redukujący go do roli sponsora, który pieniądze rozdawał, nie pytając, kto na co je wydaje. Strategia ta, zwana ograniczonym rządem (ang. limited government), rozkwitła za prezydentury Richarda Nixona, do perfekcji doprowadził ją Ronald Reagan, a kontynuował potem klan Bushów. Za ich rządów władze federalne nie budowały, nie uczyły, nie reformowały. A republikańscy prezydenci utwierdzali swoich wyborców w przekonaniu, że jeśli Waszyngton chce się mieszać w życie Amerykanów, zawsze będzie to dla nich oznaczać zmianę na gorsze. Porażka Obamy Ograniczanie aktywności federalnej (nierzadko podtrzymywane również przez demokratów, chociażby Billa Clintona) miało zarówno uzasadnienie ideologiczne, jak i dobrą prasę przez większość ostatnich dekad. Aż przyszły, zupełnie jak w latach 30., wyzwania, z którymi władze stanowe już nie mogą radzić sobie same. Katastrofa klimatyczna, masowe migracje, negatywne skutki globalizacji, wreszcie – pandemia koronawirusa. Znów okazało się, że rząd federalny, pozostający największym pracodawcą w Stanach Zjednoczonych (według Brookings Institution łącznie daje on zatrudnienie 9 mln osób, czyli 6% wszystkich pracujących mieszkańców USA), jest jedyną instytucją zdolną jeśli nie zapewnić lepszą przyszłość, to chociaż dać ludziom szansę o nią zawalczyć. Pierwszy próbował to zrobić Barack Obama, ale, co brzmi paradoksalnie, problemem jego ośmioletniej prezydentury był zbyt mało poważny kryzys. O zmianach klimatycznych mówiło się wtedy dużo, ale w tonie ostrzegawczym, a nie alarmistycznym czy apokaliptycznym. Podobnie z migracją, która falowała, ale wciąż wydawała się zjawiskiem tyleż regularnym, co niegroźnym, znormalizowanym przez media i codzienną politykę. Obama próbował wszystkim tym problemom zaradzić na wczesnym etapie, ale zabrakło mu zaplecza politycznego – trwałej większości w Kongresie – i skutecznej strategii amortyzacji skutków reform. Krótko mówiąc, nawet jeśli odnosił sukcesy, nie przekładały się one na społeczne poparcie dla działań federalnych. Tak było np. z zamykaniem kopalń i tworzeniem miejsc pracy przy instalacjach fotowoltaicznych i farmach solarnych. Paradoks ten wspominają prawie wszyscy współpracownicy Obamy, od doradcy ds. polityki zagranicznej Bena Rhodesa do byłego szefa komunikacji Białego Domu Davida Axelroda: przy fotowoltaice zatrudniono znacznie więcej osób, niż zwolniono przez zamknięcie kopalń. Problem jedynie w tym, że działo się to w różnych częściach kraju. Nowe miejsca pracy powstawały w i tak popierającej Obamę Kalifornii, a znikały w coraz bliższych republikanom stanach tzw. Pasa Rdzy na północnym wschodzie. W efekcie z ambitnych planów niewiele wyszło – poza pogłębieniem społecznej i politycznej polaryzacji kraju. Rewolucja na szynach Joe Biden robi wszystko, by jego prezydentura miała inny finał. Choć krajem rządzi nieco ponad pół roku, czasami zachowuje się, jakby nie miał już więcej czasu. Od pierwszych dni w Białym Domu przy każdej okazji podkreśla, że działać trzeba od razu, i to z rozmachem. W przeciwnym razie Ameryki nie da się już odratować – a zrobić to może wyłącznie rząd
Udostępnij:
- Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera się w nowym oknie) Facebook
- Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X
- Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X
- Kliknij, aby udostępnić na Telegramie (Otwiera się w nowym oknie) Telegram
- Kliknij, aby udostępnić na WhatsApp (Otwiera się w nowym oknie) WhatsApp
- Kliknij, aby wysłać odnośnik e-mailem do znajomego (Otwiera się w nowym oknie) E-mail
- Kliknij by wydrukować (Otwiera się w nowym oknie) Drukuj
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety









