Pochylnia

Pochylnia

Upadek polskich stoczni rodzi pytanie: kogo to jeszcze obchodzi? W środę 25 czerwca br. ponad stu stoczniowców z Gdańska, Gdyni i Szczecina demonstrowało w Brukseli przed siedzibą Komisji Europejskiej. Przy dźwięku syren, trąbek i gwizdków, z rozwiniętymi sztandarami „Solidarności” i transparentami, które głosiły: „To, co Moskwa nie zdążyła, Bruksela dokończy?”, „Żądamy utrzymania obecnych miejsc pracy. Dość cudów Donalda Tuska”, domagali się, by KE wstrzymała się z nakazem oddania pomocy publicznej, jaką od 2004 r. dostały stocznie. Zwrot szacowanej na 5 mld zł kwoty może oznaczać upadłość ich zakładów pracy. Protestujący żądali też przesunięcia wyznaczonego na 15 lipca terminu prywatyzacji stoczni w Gdyni i Szczecinie. Stocznia Gdańsk na szczęście została sprywatyzowana wcześniej. Tego dnia unijna komisarz ds. konkurencji Neelie Kroes spotkała się z delegacją „Solidarności” z przewodniczącym związku Januszem Śniadkiem na czele. Potem wyszła do protestujących, lecz nie miała dobrych wieści. Powiedziała, że Komisja od trzech lat oczekuje od polskiego rządu wiarygodnych planów restrukturyzacji stoczni, od których uzależnia zatwierdzenie pomocy. Zdaniem pani komisarz, warunki, jakie powinny spełnić przedstawione przez Polskę plany restrukturyzacji, to zapewnienie długoterminowej rentowności, redukcja mocy produkcyjnych, która będzie rekompensatą za wcześniej udzieloną pomoc, oraz sfinansowanie restrukturyzacji „w znacznym stopniu” ze środków prywatnych inwestorów, a nie z budżetu państwa. Nie zadowoliło to stoczniowców, którzy wiedzą, że znalezienie wiarygodnego inwestora wymaga czasu i nie jest łatwe. Obawiają się, że negatywna decyzja KE oznaczać będzie likwidację, jak sami mówią, ok. 80 tys. miejsc pracy. Choć pewnie znacznie mniej. Nakłada się na to historyczny spór między stoczniami gdańską i gdyńską. Ci z Gdańska obawiają się fuzji. Kiedyś stocznie zostały połączone i nie jest to wspominane najlepiej. Następnego dnia premier Donald Tusk tłumaczył dziennikarzom, że rząd i Ministerstwo Skarbu pracują w „wariackim tempie”, by sprostać wyznaczonym przez Brukselę terminom, lecz nie ma pewności, że dostarczone Komisji plany zostaną przyjęte. Premier winę za zaniedbania tradycyjnie zrzucił na poprzedników. W ratowanie sektora stoczniowego włączył się też Sejm, który w specjalnej uchwale wezwał KE do przedłużenia terminu prywatyzacji polskich stoczni. Bruksela pozostała nieugięta. Rzecznik Komisji Jonathan Todd powiedział, że jeśli programy rządu polskiego będą niezgodne z unijnymi zasadami, decyzja negatywna zapadnie w ciągu kilku tygodni. Wzlot Był czas, gdy polski przemysł okrętowy liczył się w świecie. Po II wojnie światowej zagospodarowanie ziem zachodnich, Gdańska i Szczecina stało się wyzwaniem politycznym, mającym dowieść, że jako naród jesteśmy w stanie gospodarować nie gorzej niż Niemcy. Była też zbudowana przez Eugeniusza Kwiatkowskiego duma przedwojennej Rzeczypospolitej – Gdynia. Hasło „Powrotu nad piastowskie morze” popierała większość Polaków. W latach 60. i 70. nasze stocznie należały do najlepszych w Europie. Nie jest też przypadkiem, że strajki grudniowe i sierpniowe wybuchły na Wybrzeżu. Stoczniowcy byli w PRL jedną z najwyżej wykwalifikowanych grup zawodowych. Mieli bliższy kontakt z Zachodem niż np. pracownicy państwowych gospodarstw rolnych. Swą historyczną rolę stocznie odegrały przy narodzinach „Solidarności”, gdy elektryk Lech Wałęsa stanął na czele największego od Łaby po Władywostok niezależnego ruchu związkowego. Potem było tylko gorzej. Polskie stocznie stały się symbolami, a kto słyszał, by w „symbolach” liczono się z rachunkiem ekonomicznym? W latach 80. władza bała się stoczniowców. A po 1989 r. zaczął dominować pogląd, że „nierentowne molochy socjalizmu” nie mają racji bytu w gospodarce wolnorynkowej. Coś takiego jak rządowy program dla przemysłu stoczniowego zakrawało na herezję. Efekty pojawiły się szybko. Proces schodzenia na dno potężnej niegdyś gałęzi przemysłu dobrze ilustruje przykład Gdyni i Gdańska. W 1991 r. Stocznia im. Komuny Paryskiej została przekształcona w jednoosobową spółkę skarbu państwa, przy okazji pozbywając się swej rewolucyjnej nazwy. Dwa lata później zakład stracił płynność finansową. Ówczesny rząd koalicji SLD-PSL postanowił przeprowadzić postępowanie ugodowe, w wyniku którego w 1995 r. stocznię oddłużono na kwotę 237 mln zł. Skarb państwa dokonał konwersji wierzytelności na akcje Stoczni Gdynia SA w łącznej kwocie ponad 108 mln zł, uzyskując 46-procentowy udział w kapitale akcyjnym. W styczniu 1996 r. w składzie rady nadzorczej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 28/2008

Kategorie: Kraj