Podstępna roślina

Podstępna roślina

Mądralińskie podręczniki cierpliwie tłumaczą, że za trudne zadania należy się samemu nagradzać. Czyli: odskrobię gar po pieczonych jabłkach, a w nagrodę fundnę sobie coś z poniższej listy: seks stulecia, stójkę na łące lub sójkę w lesie. Wszystko jedno, byle cel działał motywująco. Dlatego rok temu, kiedy miałam – jak chce język marketingu – ssanie na pisanie, też sobie coś przyobiecałam. A ponieważ zapowiadała się żmudna praca, nagroda też musiała być szałowa. Jak skończę książkę, kupię sobie roślinę do mieszkania. I będę na nią patrzeć, podlewać ją, a może nawet do niej mówić. Przecież domorosłe ogrodniczki wiedzą, że kwiaty rosną jedynie w świetle porządnej narracji. Bez narracji to i fotosynteza do dupy, i kolor liścia nie ten, i nie kwitnie nadąsany wiecheć. Roślina to jest coś! – pomyślałam i wzięłam się do pracy.

Kończył się wrzesień i ludzie obrazili się na świat: skoro im lato odeszło, to i ochota również. Knajpiane ogródki – jeszcze miesiąc temu obficie zaplute, przez wróble rozdziobane, zasypane petami – zeszły do podziemia. Partie zaczęły rytualne kampanie i w telewizji zaroiło się od „Ja panu nie przerywałem”. Biedne dzieci co rano znów taszczyły sto kilo książek w swoich pachnących kanapkami plecakach. I chociaż nauczycielki były jeszcze trochę uśmiechnięte, opalone – było jasne, że dobra karma szybko się wytraca, sezon się skończył i przez pół roku będzie chujnia. A może nawet umrzemy.

OK, nie ma co przesadzać, mówiłam sobie. Koniec września to najlepszy moment, żeby pisać. Nie odciągają uwagi kąpieliska, popijawy na dachu, spontaniczne kręcenie filmików pod wodą, słynne letnie deszcze o zapachu frytek, fajek i nagrzanego asfaltu. Właśnie świetny czas na pisanie. A na koniec kupię sobie roślinkę. Niestety, zapał – słomiany czy papierowy – mija w momencie, kiedy coś, co robimy, NAGLE STAJE SIĘ PRACĄ.

Październik zaczął działać na moją niekorzyść. Niże porywały mnie ze sobą. Nocą starczo chciało mi się spać, a dzień raz po raz stawał się podstępnie „gospodarski”. Spraw nie dało się załatwić, bo one wciąż wracały, sabotując rzeczywistość, jakby specjalnie przeszkadzając w procesie. Listopad jakoś przerobiłam, pisząc trochę rano i trochę wieczorem, wprost OTORBIONA kawami, do granic wytrzymałości naszpikowana cukrem. Powieść rosła, ale tempo miało najwyraźniej własne plany na przyszłość. W grudniu nastąpił pierwszy kryzys: szukając w Castoramie abażuru, który ukoi skołatane nerwy, wprost NADZIAŁAM SIĘ na roślinkę. A! Kupię! – pomyślałam. – Kupię na złość, z przekory. Bo w dupie mam całe to niekupowanie. Kupię, żeby ostatecznie upaść i gardzić sobą, użalać się, mieć w końcu jakąś przyjemność.

Wybrałam kaktusa – roślinę mało wymagającą, która nie robi wielkiej afery z pewnego rozkojarzenia swojego opiekuna. Zdecydował fakt, że roślina była w stanie rozkwitu – uznałam, że to dobry znak. Jednak kiedy dotknęłam kwiatu, przekonałam się, że jest zrobiony ze sztucznego tworzywa, a spod spodu wystaje przesadnie rozlany klej. Nie po to czekałam na roślinę, żeby płacić hajs za taki bubel. Wkrótce kryzys minął i cieszyłam się w duchu, że nie kupiłam kaktusa, nie sprzeniewierzyłam się obietnicy.

Książka powstawała jakby w nagrodę za nieposiadanie kwiatu. Przez chwilę miałam nawet to rzadko spotykane wrażenie, że przejęła kontrolę nad życiem i ogólnie ma niezłą, spontaniczną nawijkę: słowem, tylko tak dalej. Przyszedł luty, miesiąc moich urodzin: planowanie biby, potem coroczne starcia z policją, kłótnia z sąsiadami i deprecha po przyjęciu. Książka jakby zapadła w sen zimowy. Mnie zaś brakowało zieleni. W każdym sklepie, na każdej wystawie, w postaci printu na koszulce, koszulki na iPhone’a, w każdej w ogóle postaci – prześladowała mnie ROŚLINA. Potworna, wszechogarniająca, kusząca. Odwiedzający mnie znajomi pytali znienacka: „Czemu nie masz żadnej rośliny, Agnieszko?”, „Dlaczego twoje mieszkanie pozbawione jest kwiatów?”, „Ale tu u ciebie zimno, Agnieszko, powinnaś kupić sobie jakąś roślinkę”. Co za tani podstęp! Roślina opętała moich przyjaciół. Wyłączyłam telefon, zabarykadowałam się i pisałam. Aż wreszcie – zeszłej niedzieli – skończyłam książkę. Wysłałam ją do mojego redaktora, silnie wzruszona, pełna obaw i przepełniona szczęściem. Jutro jadę po roślinę. Wybiorę bydlę: potężną, o ciemnych, skórzastych liściach. I będę na nią patrzeć. Sprawdzimy, kto kogo pożre.

Tagi: rośliny

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy